Po najświeższe informacje z placu boju (chwilowo będę fanką krótkich form przekazywania wieści) zapraszam na facebookowego fanpejdża. Śledźcie, komentujcie, polubiajcie, a pakowanie będzie mi szło wolniej. 😉
Tag: archiwalne
I, cholipka, nie wiem, jak to wszystko ogarnę. Powinnam zacząć się pakować, bo potem nie będzie kiedy. Spakowanie dobytku w całym pokoju to coś innego od godzinki zbierania rzeczy, bo się wyjeżdża na dwa tygodnie.
Przeprowadzka miała być po 15 października. Będzie 13 i 14. Będę w tym domu mieszkać jeszcze tylko 9 dni.
O, ścisk w dołku, jak fajnie.
To chyba boli.
[A/N: notka ma gorzki wydźwięk i zawiera jedno chyba brzydkie słowo na p.]
Jeden niewielki ruch palcami lewej ręki, w górę albo w dół. W wielu przypadkach na spokojnie, stojąc na czerwonym świetle. Jest czas, żeby to zrobić, nie wykonuje się gwałtownych manewrów. To idzie tak automatycznie jak zmiana biegu. Jedna mała wajcha, w górę albo w dół. Nawet często sama odskakuje.
A może to jakiś protest przeciwko zwiększaniu bezpieczeństwa na drodze? Bo przecież ja wiem, dokąd jadę. Czemu kierowca w samochodzie za mną lub obok musi to też wiedzieć? Stać mnie na blacharkę, jeśli ktoś we mnie wjedzie, to będzie jego wina, bo nie zachował odstępu. Czemu mam usprawniać ruch na skrzyżowaniu, czemu kierowca za mną miałby przejechać szybciej przez skrzyżowanie wiedząc, że ja skręcam w lewo, więc on może mnie ominąć z prawej i pojechać prosto?
Poważnie, czy używanie pieprzonego kierunkowskazu jest takie trudne?!
Dobrze, obiecuję
Postaram się pisać bardziej kulturalnie.
Mam pecha do wtorków
[uwaga, notka może zawierać wulgaryzmy]
Jak matulę kocham, jak już mam gówniany dzień
[Errata: uwaga, notka zawiera wulgaryzmy, chociaż nic gorszego od tego, co się czasem słyszy od uczniów podstawówki – prawdopodobnie „gówniany” nie kwalifikuje się już jako wulgaryzm]
to zawsze jest to wtorek. A raczej wrotkowa popołudniówka.
[A/N.: Wiem, że w poprzednim zdaniu coś się nie zgadza, ale mnie ta „wrotkowa” popołudniówka rozczuliła, dlatego zostaje]
Nic nie zapowiadało katastrofy. Pacjenci na NFZ jak zwykle grzecznie przyszli, dzieci nie robiły histerii, dorośli się nie ślinili, dużo pacjentów z bólem też nie było, ale w sumie ogólna ilość wyrobionych punktów imponująca nie była. Zrobiłyśmy swoje.
Pierwszy pacjent przyszedł punktualnie. Było trochę zabawy z jedynką, która miała duży ubytek, przy okazji przysłonięty źle ustawioną w łuku dwójką. OK, jakoś udało się to ogarnąć.
Drugi pacjent miał przyjść na dużą odbudowę na wkładzie standardowym. Zarezerwowane prawie półtorej godziny, planowany zarobek: 300 zł. Brak numeru telefonu w karcie.
Nie przyszedł.
U kolejnego pacjenta kończyłam leczenie kanałowe. Wszystko fajnie.
Ostatni pacjent upierał się, że coś mu się dzieje z jedynką. Dziąsła ogólnie zaczerwienione, pulchne, odchodzące od zęba w trakcie przedmuchiwania. Na dolnych siekaczach pokłady kamienia.
I jedzenie między zębami.
Nie wyspałam się. Pseudo obiad był bardzo dawno temu. Więc w tym momencie wszystko mi opadło.
Pacjent zapytał, skąd się bierze taki osad. Ja na to, że od niemycia zębów. Ale on przecież wieczorem szoruje. „A rano?”, pytam, jako że czasem udaje mi się uczepić jakiegoś słówka. „Często nie ma czasu,” odpowiada pacjent ze wzruszem ramion.
Nie miałam siły mu tłumaczyć. Powiedziałam tylko tyle, że zęby trzeba myć przynajmniej dwa razy dziennie. Uparcie (mimo powtarzających się pytań o jedynkę, której poza lekko nawisającym wypełnieniem nic nie dolegało) zabrałam się za jakiegoś trzonowca, udało mi się opracować ubytek całkowicie, bez wchodzenia do komory zęba. Na koniec usunęłam panu kamień nazębny. Pan ma przyjść do mnie za tydzień, więc może będę miała siłę, żeby mu powiedzieć szczerze, co myślę o jego higienie jamy ustnej.
Wróciłam do domu w stanie frustracji (śpiewając wraz z radiem piosenkę z dużą ilością „fuck(ed)” w treści) powoli przeradzającej się we wkurwa na cały świat. Oczywiście zastawiono mi miejsce parkingowe samochodem dostawczym (rodzice kupili drzwi), potem nie dano mi w spokoju zjeść obiadu, bo samochód został wyprowadzony i miałam zaparkować swój na typowym miejscu, potem przyszła mama i chciała pogadać, a ja nie mam ochoty do nikogo otwierać ust i nawet wchodzić w jakiekolwiek formy interakcji ze społeczeństwem, więc wtorkowo
Dajcie mi wszyscy święty spokój.
Nieść kaganek oświaty
Po prawie dwóch latach myślenia w końcu zainwestowałam 330 zł i wykupiłam sobie dwie prenumeraty prasy fachowej. Wydawnictwo jednej z nich przysłało mi ofertę: kurs endodontyczny składający się z pięciu książek i instruktażowych filmów na DVD, obniżka 10% z 500 zł. Tematyka całkiem fajna, nic wziętego z kosmosu.
Mimo to 450 zł to dużo kasy. Skorzystałam z faktu bycia użyszkodnikiem forum dentonet.pl i zapytałam znacznie bardziej doświadczone towarzystwo (zazwyczaj boję się tam odezwać), co sądzą o czymś takim.
Chóralnie mi odradzono. Przy okazji jedna dentystka napisała, że jeśli chcę, mam do niej napisać PW i „coś wymyślimy”.
Dentystka, jak się okazało, mieszka i pracuje w stosunkowo niewielkiej odległości ode mnie (w moim ulubionym mieście jakieś 25 km od domu). Wymyśliła, żebym zamiast wydawać 450 zł na kurs z wydawnictwa wyciągającego od ludzi pieniądze, podjechała do jej gabinetu i popatrzyła jej na ręce. Zostałam wypytana, co mnie interesuje, obiecano mi, że dobierze jakieś ciekawe, nie za trudne przypadki. Z racji mojego dyżurowania i niezgodności grafików odroczyłyśmy całą sprawę do listopada.
Wyszło na to, że patrzenie ludziom przez ramię to dość popularna metoda zbierania doświadczeń. Punktów edukacyjnych nikt za to nie przyzna… ale tym razem to nie o punkty tu chodzi i jeśli się trafi do odpowiedniej osoby, pewnie więcej się wyniesie z takich nieoficjalnych „kursów” niż z kolejnego nudnego wykładu… Bądź drogiej serii książeczek i filmów.
Zaczyna się nowy sezon na kursy. Na razie zapisałam się na cztery prowadzone przez Izbę Lekarską. Pewnie na przerwach będę schodzić do księgarni medycznej w tym samym budynku i wydam trochę kasy z pogotowia na jakieś nowsze podręczniki.
Satysfakcja
Niedawno brałam udział w nasiadówce, w tym wypadku znanej też jako „dopijanie weselnej wódki”. Uczestnicy: ja (jedyny dentysta), Mój Mężczyzna i para jego przyjaciół (małżeństwo), poznanych w pracy (sprzedawcy). 3/4 tego towarzystwa nie lubi swojej pracy. Ja byłam pozostałą 1/4.
O pracy rozmawiano dużo – tak bywa w takim towarzystwie. Zeszło na satysfakcję – jak to sprzątanie sklepu i mycie szafek, lodówek i podłogi albo pozostaje niezauważone, albo efekt mija po wejściu kolejnego klienta. Jak to szefostwo dokłada obowiązki bez późniejszego odzwierciedlenia w pensji poświęconej pracy.
Cała trójka planuje zmienić miejsce pracy.
Zapytano mnie o ogólne zdanie na temat ich (i swojej) sytuacji.
Jedno trzeba przyznać: moja praca czasem daje mi mnóstwo satysfakcji.
Szczególnie, jak w końcu na konto dotrze wypłata ;).
Ale też wtedy, kiedy wyraźnie widzę rezultat swojego postępowania.
Pacjent z zapaleniem tkanek okołowierzchołkowych zęba bocznego. Ząb lekko rozchwiany, po udrożnieniu kanałów do komory pięknie wybija najpierw ropa, potem krew. Wkładka, opatrunek. Kolejna wizyta: ząb dalej lata, boli na nagryzanie, ropa nadal się sączy przez kanał. Pacjent przebąkuje coś o chęci chwycenia kombinerek. Dalsze czyszczenie kanałów, płukanie, suszenie sączkami, w końcu „pasta na szczury”, opatrunek, wizyta za kolejne dwa tygodnie. Na wejściu pacjent oświadcza, że ząb przestał boleć. Przy badaniu nie chwieje się już wcale, z kanału po oczyszczeniu nic się już nie sączy, nic nie śmierdzi. Na następnej wizycie może się uda wypełnić kanały na stałe.
To się nazywa satysfakcja.
Albo pacjent za każdym kolejnym razem przychodzący z mniejszym strachem, w końcu wita mnie z uśmiechem.
Radość pacjentki z wyleczonych zębów przed leczeniem protetycznym: może jak zrobi sobie nowe ząbki, to poczuje się lepiej psychicznie, bo jest jej to bardzo potrzebne.
Rezultaty mojej pracy widać.
Nie zamieniłabym jej na żadną inną.
PS.: Nie lubię tylko dyżurów na pogotowiu – z końcem października z tej akurat pracy będę rezygnować. Z drugiej strony to tam dwukrotnie miałam okazję pogadać sobie po angielsku, co mnie bardzo cieszy. Jeden z tych dwóch pacjentów przez przypadek okazał się być stałym pacjentem mojego szefa w przychodni, w której głównie pracuję :).
We wtorek autko zaczęło się psuć: lewarek skrzyni biegów zaczął ciężko chodzić, miałam trudności zwłaszcza z wrzuceniem jedynki. Rodziciel po usłyszeniu o moim problemie zaczął robić research i, jak to przy internetowych poszukiwaniach rozwiązań problemów, wyszło sto tysięcy różnych przyczyn. We środę po pracy udało mi się dojechać do mechanika, pan mi przestawił trochę sprzęgło, skrzynia zaczęła działać normalnie. Do wczoraj.
Byłam na dyżurze. Przy wychodzeniu z gabinetu okazało się, że, jak zwykle przy zmianie torebki, nie wzięłam ze sobą portfela. Git, będę jechać „legalnie”. Wyjechałam z pierwszego skrzyżowania, coś trzasnęło, pedał sprzęgła „spadł” do podłogi. Udało mi się rozpędem wjechać do zatoczki przystanku autobusowego. Awaryjne włączone. Wyciągam telefon. Bateria w fazie formowania, komórka już raz wcześniej zapipczyła, że ma mało prądu. Ale OK, może wytrzyma. Dzwonię do taty i skomlę o problemie. Rodziciel obiecał, że zaraz przyjedzie. Dzwoni po chwili i mówi, że to potrwa trochę dłużej, bo właśnie wypił piwo i prowadzić musi mama. Przy okazji wydał odpowiednie instrukcje. No to ja w międzyczasie szukania i zakładania haka oraz rozkładania trójkąta ostrzegawczego (trójkąt stawia się za tylną szybą, podczas jazdy na holu światła awaryjne muszą być wyłączone – pamiętałam to jeszcze z kursu na prawo jazdy prawie 6 lat temu) pomyślałam sobie, że w takim razie dobrze, że mama też nie piła.
Dojechali. Podpięli linę holowniczą. Ruszamy.
Jazda na tym holu była chyba tak samo stresująca, co egzamin na prawko (na drugim podejściu, kiedy to udało mi się wyjechać z placu. Wróciłam też za kierownicą i zdałam, żeby nie było :P). No, może trochę mniej. Tak czy siak, w kuper nikomu nie wjechałam, ale po wyjściu z samochodu ręce mi się trzęsły.
Dzisiaj była powtórka z rozrywki, trzeba było pojechać do mechanika – przeżyłam to trochę mniej, ćwiczenie czyni mistrza ;). Linka sprzęgła do wymiany. Czeka mnie jeszcze trzecia wizyta, na wymianę oleju w skrzyni biegów (producent zaleca co 40 000 km, ja tym samochodem wyjeździłam jakieś 25 000, matula – poprzedni właściciel – nie wiem, ile, ale nigdy wymiany nie robiliśmy, więc czemu nie zrobić tego teraz). Może blaszak jeszcze pojeździ.
Ogólnie rzecz biorąc wczoraj miałam ogromne szczęście. W zapomnianym portfelu miałam dokumenty do samochodu i nawet głupie kontakty o pomoc drogową. Gdyby padła mi komórka, nie byłabym w stanie z nikim się skontaktować, bo numerów rodziców nie pamiętam (domowy mamy zawieszony). Ogólnie byłby dups, ale wszystko chyba dobrze się skończy :).
Całe szczęście też, że na dzisiaj nie miałam żadnych planów: Mój Mężczyzna jest w pracy, więc i tak byśmy się nie widzieli, a kolejny dyżur mam dopiero w niedzielę.
A tata teraz się bawi symulatorem pianina na swoim (też w miarę nowym i wypasionym 😉 ) telefonie. Zamiłowanie do zabawek mam chyba po nim :).
Mały kawałek historii
W mieście najbliższym mojej mieścinie jest jeden porządny sklep muzyczny, w sensie taki z płytami, koszulkami i innymi gadżetami. Sklep – maleńka klitka – istnieje od zawsze, czyli od co najmniej 18 lat, kiedy to moje starsze rodzeństwo zaczęło się edukować muzycznie dzięki panu, który ten sklep od równie zawsze prowadzi. Pana pamiętałam jako „pękatego” posiadacza blizny, jakby mu ktoś siekierą przyłożył nad prawym okiem. W tej chwili pan jest również siwy i powoli łysiejący. Zna się również na tym, co sprzedaje: rodzeństwo zostało wyedukowane w stronę grunge’u i nigdy nie było zawiedzione proponowaną przez pana muzyką, choć sklep nazywa się Blues.
Dzisiaj poszłam sprawdzić, czy mój średnio znany szerokim masom ulubiony zespół również znajduje się w kręgu ewentualnych zainteresowań pana z Bluesa.
Archive ogólnie jest zespołem trip-hopowo-progresywnie-rockowym z dużą dozą elektroniki. Wypłynął w Polsce dzięki Radiowej Trójce (która, jako jedyna stacja radiowa, czasami puszcza ich kawałki), więc szanse, że szanowny pan z Bluesa Archive zna, były duże.
Pan wiedział, że ich nowa płyta wychodzi niedługo (wyszła wczoraj). Z uśmiechem poinformował mnie o trzech wersjach krążka, z czego on zamówił tą najtańszą, za ok. 45 zł. Będzie w piątek koło południa.
Stwierdziłam, że trzeba zatem dbać o lokalny biznes i w w drodze do MM, zamiast do Empiku (który robi przekręty i np. nie płaci wydawnictwom), to zajrzę do Bluesa i dam szanownemu panu zarobić kilka złotych. Tak w ramach odpokutowania za grzech zakupu kasety, której do dziś dnia się wstydzę. 😉
Skrótem i w punktach
1) Niedzielny dyżur i wyznanie tabletkożernego pacjenta o mało co nie zainspirowało mnie do napisania notki o przedawkowaniu najpopularniejszych środków przeciwbólowych. Dla Was na przyszłość: ibuprofen (Ibuprom, Ibum, Nurofen) jest bezpieczniejszy od paracetamolu (Apap). Ten drugi po przekroczeniu dziennej dawki 3 g (6 tabletek) potrafi doprowadzić do martwicy wątroby. Po nażarciu się ibuprofenu może wystąpić krwawienie z przewodu pokarmowego, ale jak dobrze pójdzie, nie będzie konieczny przeszczep w gruncie rzeczy niezbędnego do życia (na dłuższą metę) narządu.
2) Dzisiaj znowu miałam „udaną” popołudniówkę. Na sześciu pacjentów kolejno: dwóch przyszło, dwóch odwołało wizyty, dwóch nie przyszło bez poinformowania o tym planie wcześniej. Szef w międzyczasie też miał trochę czasu. Poszedł do swojego mieszkania i wrócił po kilkunastu minutach z własnoręcznie robionymi naleśnikami z Nutellą.
3) Pod koniec listopada wraz z Moim Mężczyzną po raz drugi w życiu idę na koncert Archive (MM debiutuje w tym wypadku). Tym razem wypad będzie dość stacjonarny, bo do Gdańska. Poprzednim razem w środku V roku studiów (podczas ferii zimowych!) zaliczyłam kilka dni we Wrocławiu.
4) Jutro pani z ING będzie mi wciskała fundusz emerytalny (prawdopodobnie III filar) i może czegoś się dowiem o możliwym kredycie hipotecznym. Na razie powinnam w końcu wykupić sobie prenumeratę prasy fachowej (nie wiem, czy ok. 220 zł za 6 numerów magazynu liczącego po 80 stron to dobra cena, czy nieświadomie kupiłabym tylko jeden egzemplarz) i znaleźć i odbyć kurs na inspektora ochrony radiologicznej w ramach polepszania sobie CV.
A tak w ogóle to udzielam się gdzie indziej, wklejając screencapsy z pewnego filmu na podstawie komiksów, koncentrując się na czyiś wielkich bicepsach, od czasu do czasu darząc swoich czytelników obrazkiem z kilkoma zgrabnymi tyłkami. MM musi mnie bardzo kochać, skoro to nadal cicho znosi 😉