Lekarz [ogląda uzębienie pacjenta z bólem, wcześniej skonsultowawszy się z treścią historii choroby]: Noo, w tym zębie w listopadzie było zaczęte leczenie kanałowe…
Pacjent: No tak, ale nie bolało… A teraz krew mi się z dziąsła puściła, okładałem to denaturatem…
Pacjent (rozedrgany do granicy paniki): „Ja się boję dentysty, ale dbam o zęby…”
Znalazłam jakieś 6-7 ubytków. 2 czy 3 zęby usunięte kiedyś (nie ósemki). Jeden ząb pobolewa od niedawna, raczej tylko reaguje, nie jest to ból samoistny.
„Nie będziemy leczyć, od razu do usunięcia…” – Ten sam pacjent, dwie minuty po wygłoszeniu pierwszego zdania, na temat wspomnianego zęba.
Znowu musiałam wytoczyć ciężkie działo w postaci „w obecnym stanie ten ząb nie kwalifikuje się do usunięcia”.
Dbasz o zęby? Naprawdę? A chcesz się ich pozbyć pod byle pretekstem?
(Pacjent został znieczulony, ubytek we wspomnianym zębie, średniej głębokości, został wypełniony na stałe. Happy end.)
Leczenie zębów zalicza się do dbania o nie. Nie chodzisz do dentysty na kontrole i nie chcesz leczyć zębów, to nie dbasz o nie tak, jak mówisz, że dbasz.
Kuźwa, czasy się zmieniają. Są skuteczne znieczulenia. Wiertarki nie mają już napędu typu pompowany przez lekarza pedał-> pas. Nie ma też obowiązku chodzić do sadysty, dentysta jest na co drugim rogu. Dentystów obowiązują prawa rynkowe (poza prawem do reklamy) w takim sensie, że pacjent – klient – ma wybór. Nie podoba Ci się jakiś dentysta, słuchasz opinii (lub nie) i idziesz do innego. W porządku, masz prawo się bać, dostosuję się do tego i postaram się Ciebie przekonać do leczenia. Tylko błagam, nie pieprz głupot.
Pewnego dnia przyszedł do gabinetu pacjent z bólem. Pacjent ów dwa lata temu miał zatruty ząb. Ten sam ząb go właśnie bolał. Pacjent dość sporych gabarytów i podający nadciśnienie. Ładnie prosił o usunięcie zęba, bo boli, a na kanałowe (z wątpliwą szansą powodzenia, biorąc pod uwagę stan zęba) nie ma kasy.
Trzy ampułki Ubistesinu Forte, podane przewodowo, książkowo. Działały może pięć minut, po czym przestały. Za namową pacjenta („niech pani spróbuje, wytrzymam”) podjęte trzy próby ekstrakcji, z powodu utrzymującego się bólu zakończone ze strony dentysty wydaniem recepty na antybiotyk i skierowania na RTG. Ze strony pacjenta było to poinformowanie poczekalni pełnej ludzi (w tym osoby towarzyszącej pacjenta), że „ona nie umie znieczulać, skoro nie umie, to na cholerę się zabiera za usuwanie”.
Dentysta się nie przejął. Ze wzruszem ramion stwierdził (w myślach), że przy potencjalnym stanie zapalnym (którego nie można było specjalnie potwierdzić, bo a) pacjent podawał, że ząb go boli od jakichś trzech dni, b) nie było zdjęcia RTG i możliwości wykonania go na miejscu, c) nie było ewidentnego obrzęku itp.) znieczulenie może nie zadziałać i nie jest winą dentysty to, że pacjent chodził dwa lata z toksyczną substancją w zębie. Poza tym znieczulać umie, bo robi to od kilku lat i prawie zawsze wychodzi (w medycynie nic nie ma na 100%).
Kilka dni później inny gabinet, inny pacjent, ten sam dentysta. Również znieczulenie podane przewodowo. Pacjent się znieczulił w ciągu kilku minut, zabieg (leczenie zachowawcze) przebiegł bez bólu i nerwów. Szczęśliwy pacjent na odchodne stwierdził, że „pani zawsze trafia z tym znieczuleniem!”. Szczęśliwszy chwilowo dentysta uśmiechnął się z satysfakcją.
Obiecywałam sobie, że w 2015 roku książek recenzować nie będę. Nie umiem, nie znam się, czytam mało, niewiele osób to prawdopodobnie obchodzi. Tworząc listę „Do przeczytania” w Kąciku wiedziałam jednak, że będzie od tego postanowienia przynajmniej jeden wyjątek.
Może ktoś zauważył, że obecnie czytam dwie książki na raz – jedną w pracy, drugą w domu. Do pracy wożę lekturę lekką, niewymagającą większego skupienia. Dom – więcej czasu, cisza i ewentualnie kot na kolanach – jest zarezerwowany dla książek ciężkich: czy to ze względu na twardą oprawę lub gabaryty, czy tematykę.
Czułam, że Jagielskiej należy się szacunek. Że nie chcę tej książki podczytywać po kilka stron między pacjentami. Że będzie ona traktować o sprawach zbyt poważnych, by podejść do niej w inny sposób.
Żona Wojciecha Jagielskiego, jednego z najlepszych polskich korespondentów wojennych, trafia do kliniki zdrowia psychicznego z powodu objawów zespołu stresu bojowego. Tam spotyka pacjenta, z którym wymienia się swoją historią, choć jemu ciężko uwierzyć, że ona może mieć zespół stresu bojowego, nie będąc nigdy na wojnie.
To jest stres jej męża. „Zawsze oddawał mi wszystkie swoje problemy.” Przyjeżdżał do domu z przestrzelonym plecakiem albo raną na głowie, opowiadał o ofiarach wojny i o wszelkich okropieństwach, które widział. Próbował ją wciągnąć do swojego świata – za jej zgodą, sama zdecydowała się raz z nim pojechać do Afganistanu.
Książka jest pisana prostymi słowami, bardzo zwyczajnym, ludzkim językiem, przez co czyta się ją błyskawicznie. Ale w tej prostocie jest przejmująca. Wręcz przerażająca. Chwyta za trzewia i nie chce puścić. Wciąga jak bagno i nie można przestać o niej myśleć. Do tego niepotrzebne są wielkie, trudne słowa. Ten język właśnie sprawia, że wiemy, że czytamy historię Człowieka.
Nie ma tu fajerwerków. Nie ma konkretnego momentu, zwrotu, łatwej do określenia chwili, kiedy problem pojawił się pierwszy raz. Jest powoli i spokojnie prowadzona opowieść o rozwoju choroby. Jest utrata panowania nad własnym życiem, zobojętnienie na wszystko, wyobcowanie i codzienne wyczekiwanie na telefon z redakcji, że mąż już nie wróci. Jest nieustający lęk. Są przygotowania na te wieści o śmierci, jak przygotowania na własną śmierć. Są lata zapomniane. I są słowa pełne miłości, które nie mają ostatecznie znaczenia.
Porządniejsze sprzątanie mieszkania (w tym mycie okien) zrobiłam tydzień temu.
Święta spędzę głównie w domu rodzinnym, dokładając się do stołu dwiema sałatkami. Nikt mnie nie odwiedza (w te święta, znaczy. Na następny weekend mam zaplanowany maraton filmowy z Ł., ale to też nie jest pierwsza wizyta teściowej 😉 ).
Dzisiaj zatem z wielką satysfakcją stwierdziłam, że poza myciem lustra w łazience i podstawowym ogarnianiem brudu bieżącego (naczynia, podłogi) sprzątać nie muszę.
I to jest BARDZO DOBRA myśl. Możecie mi zazdrościć 🙂
Na koncercie Archive byłam już dwa razy. Za pierwszy razem pojechałam aż do Wrocławia. Za drugim byłam w Gdańsku (klub Parlament) z Ł. Trzeci mój koncert Archive odbył się ponownie w Gdańsku, tym razem w klubie B90 na terenie Stoczni Gdańskiej.
Jak zwykle chciałam stać pod sceną, więc wybrałam się odpowiednio wcześniej. Szukanie klubu po dotarciu autem na miejsce (oświadczam, iż NIENAWIDZĘ prowadzić samochód przez centrum dużego miasta) zajęło mi chyba pół godziny, bo oczywiście oznaczenia… nie istniały ;). Ale w końcu udało się dojść. Przed oddaniem kurtki i torebki do szatni zaopatrzyłam się w koszulkę. Pan Julian Hayr (odpowiedzialny za promocję, to on zawsze sprzedaje pamiątki na koncertach i prowadzi facebookowy oraz tumblrowy profil zespołu) odłożył mi jeszcze kubek, bo nie miał jak wydać mi reszty. T-shirt był za okrągłą kwotę ;).
Trzeci koncert Archive w życiu i po raz trzeci wylądowałam w drugim rzędzie pod sceną i nie miałam zamiaru się stamtąd ruszyć (siku zrobiłam przed wyjściem z domu, o piwie czy kawie mowy nie było). Miałam przed sobą jakąś godzinę czekania, spędzoną na wysyłaniu statusów na Facebook i słuchaniu muzyczki z głośników klubowych, dobranej gatunkiem do tego, co nas później czekało.
Przedział wiekowy publiki wyglądał na około 18 do około 60, większość obecnych miała koło trzydziestki na karku. Do najstarszych w moich okolicach należała siwa już dość para, mówiąca po francusku :). Daleko ich przywiało, nie ma co…
Koło 20 rozpoczęła się zapowiadana projekcja filmu „Axiom” hiszpańskiego zespołu filmowego NYSU, ilustrującego poprzednią płytę Archive o tym samym tytule. Filmu wcześniej nie widziałam. Mogę stwierdzić, iż bardzo sprawnie ilustrował i rozszerzał sens płyty. Jak na niezależną produkcję przystało, był dziwny i momentami dość trudny w odbiorze 😉 (szczególnie podczas rozdziału „Baptism”). Opowiadał o społeczności małej, odizolowanej od reszty świata wyspy, kojarzył mi się klimatem z „1984” Orwella. Film raczej nie do powtórki. Płyta pewnie już szybciej.
O 21 zaczął się właściwy koncert. Ponieważ promował płytę „Restriction”, na pierwszy rzut poszedł mocno energetyczny kawałek otwierający płytę, „Feel it„. Dave Pen wykonał go z typowym dla siebie zaangażowaniem. A kończyli go 4 razy ;). Miało być na rozruszanie publiki, czy im wyszło, nie wiem, nie patrzyłam za siebie. 😉
Potem na scenę wyszła chyba największa gwiazda wieczoru, czyli Holly Martin, w kolektywie dość nowa (bo na co stać Pollarda i Dave’a, to wszyscy wiedzą). Na poprzednim koncercie (podczas poprzedniej trasy) została pokrzywdzona za cichym ustawieniem mikrofonu, tym razem było wszystko w porządku i okazało się, że ta drobna, chuda blondynka posiada bardzo fajny, mocny głos. Dzielnie przebijała się wokalem ponad huk perkusji i zyskała moją wielką sympatię przez cały koncert :).
Kolejne kawałki to był typowy przekrój przez twórczość zespołu, z dość miłymi niespodziankami w postaci dwóch kawałków ze starych i zaniedbywanych na koncertach płyt: „Nothing else” – śliczny, „damski” kawałek z trip-hopowego „Londinium” i „Bridge scene” z soundtracku do filmu „Michel Vaillant” (soundtrack zrobiony specjalnie do filmu, a nie złożony z gotowych już kawałków, jak w polskim „Sępie”). Pojawiło się też „must-have” w postaci „Dangervisit” (moim zdaniem bardzo pasujące do antyutopijnego klimatu „Axiom” z tym refrenem „feel, trust, obey!”, chociaż pochodzące ze starszej płyty). I podczas „Dangervisit” doszłam do pewnego, dość smutnego w sumie wniosku, o czym później.
Główna część koncertu zakończyła się zamykającym płytę „Restriction” utworem „Ladders„, który przeszedł płynnie w „Numb„. Na to panowie opuścili scenę.
Po kilku minutach oklasków wrócili przy dźwiękach otwierających jeden z najpiękniejszych utworów w ich karierze, czyli „Lights„. Ktoś gdzieś narzekał na powtarzalność dźwięków, ale chyba nie znał tego utworu – on tak wygląda, on się tak zaczyna, naprawdę trwa 18 minut, przy czym wokal wchodzi dopiero po ośmiu.
I to był koniec całego koncertu. Po krótkiej walce dopadłam setlistę (zdjęcia poniżej) i ustawiłam się w kolejce po kurtkę. Po drodze odebrałam swój kubek, dokupiłam jeszcze parę innych rzeczy, pogadałam z Julianem o tym, gdze zgubili fikającego niegdyś po scenie gitarzystę, Steve’a Harrisa (zmienili na młodszy model 😉 ), kurteczkę odebrałam. W drodze do samochodu zerknęłam na stojący na tyłach klubu czerwony autokar. Stała pod nim grupka mężczyzn. Z daleka miałam wrażenie, że jednym z nich jest Smiley, perkusista. Zmarnowałam jednak okazję do ewentualnej rozmowy i poszłam dalej. Do domu dotarłam po północy.
Wnioski:
1. jak zwykle ponad 2 godziny solidnego grania. Nie wyszłam zawiedziona długością koncertu, zresztą pod tym względem Archive zawsze dopisywało.
2. wychodząc z klubu podsłuchałam niechcący, jak ktoś stwierdził, że widać było po nich zmęczenie, że na wcześniejszych koncertach było więcej entuzjazmu. Po cichu przyznałam rację – to był ich przedostatni koncert w głównym toku trasy (dzień po Gdańsku był koncert w Poznaniu i na koniec Londyn, dopiero 10 kwietnia) i nawet Julian przyznał, że jest zmęczony.
3. kontakt z publiką był niewielki, ale dla Archive to normalne ;). Chwilami wokaliści rzucali znaczące spojrzenia, Darius Keeler próbował dyrygować (ile ten facet się namacha rękami podczas każdego show…), a nagradzana oklaskami Holly odpowiadała skromnym „thank you”.
4. grający skład był ośmioosobowy. Dziewiąta osoba, wokalistka Maria Q chyba przygotowuje się lub właśnie opuściła skład zespołu. Smutny wniosek podparty jej znikomym udziałem na płycie (wykonywany przez nią kawałek „Half built houses” był gotowy – i grany na koncertach poprzedniej trasy – już jakieś 2 lata temu).
5. wiem, że to koncert rockowy, ale dla mnie to było chwilami… za dużo hałasu. Nie było słychać konkretnych nut, tylko huk. Ale ja w tym tygodniu jestem strasznym malkontentem (mijają trzy miesiące od ostatniego rozpieszczania się), więc na ten wniosek możecie nie zwracać uwagi.
6. a smutny wniosek podczas „Dangervisit”? O ile nie odświeżą sobie setlisty (owszem, z nowej płyty zagrali 8 kawałków, ale chodzi mi o starsze utwory), to ten koncert być może będzie moim ostatnim spotkaniem z Archive na jakiś czas. Jeśli kolejny udział będzie ode mnie wymagał np. wyjścia wcześniej z pracy, to się raczej nie poświęcę. Co bym chętnie usłyszała pierwszy raz na żywo? Najbardziej chyba „Twisting„. „Waste„. Na odpoczynek „Friend„, które też kiedyś robiło karierę w Polsce, choć jest mało koncertowe. „Take my head„, choć ciężkie do wykonania, bo to kanon, ale wysoka oktawa Pollarda pewnie spokojnie wsparłaby damski, główny wokal. „Junkie shuffle„. Ludzie kochają „Again„, ten kawałek uczynił Archive sławnymi w Polsce, ale w sumie dobrze, że go nie było. Zamiast niego zagrali „Lights”.
Więc nie, nie przestaję kochać Archive. Koncert pobudził moją chęć na odświeżenie starszych płyt. W drodze powrotnej z samochodowego playerka mp3 poszła płyta, której promocję chwilę wcześniej słyszałam na żywo i nie przeszkadzało mi to. Ale jak niedawno stwierdziłam, że wbrew radom niektórych chodzi się na kilka koncertów jednego zespołu, bo nigdy za dużo ukochanej muzyki, tak chyba jednak Archive na żywo mam na razie dość.
Poniżej kilka beznadziejnych zdjęć:
setlista i kubekDave „Chude Coś” Pen na wokaluPollard Berrier i Holly „Drugie Chude Coś” MartinDave się angażujeDave miał fajną koszulkęBardzo rzadki widok: Danny G z gitarą! „Numb”Oklaski
Czasami słyszę coś takiego na wejściu. Wchodzi pacjent po kilku latach od ostatniej wizyty albo w ogóle u nas pierwszorazowy. Najczęściej mówią to pacjenci z bólem.
Nie krzyczę, spokojnie. A co do szoku, mnie ciężko już zaskoczyć.
Wbrew pozorom osoby w średnim wieku, na pierwszy rzut oka zaniedbane, nie wywołują u mnie szczękopadu bez względu na stan ich zębów. Jak widzę kilka „zgniłków” do usunięcia, to się zabieram do roboty i już.
Najbardziej trzepią mnie gruzowiska u młodych ludzi. Młodych, czyli młodszych ode mnie (nie, żebym czuła się staro, to nadejdzie za niecałe półtora roku 😉 ). Nastolatki i dwudziestolatki.
17 zębów do ekstrakcji, osobnik lat 23.
16 zębów do leczenia, osobnik lat późne naście.
Wtedy też nie krzyczę. Ale jestem w szoku. Wyrażam swój szok, mówię, co trzeba zrobić. Zapisuję od razu na kolejną wizytę na NFZ, choć teoretycznie nie powinnam (obowiązuje nas tzw. lista oczekujących, czas oczekiwania na wizytę: około 3 miesięcy).
Ostatnio przyszedł pacjent. Troszkę młodszy ode mnie. Mówi, że zęby mu latają, bolą i żeby je usunąć. Patrzę na panoramę: cudowny, książkowy obraz agresywnego zapalenia przyzębia. Każę pacjentowi usiąść na fotel. Spoglądam w paszczę. Wszystko mi opada.
Kamieniołom niemożebny, pokrywający przynajmniej 50% koron zębów i nachodzący na dziąsła. Dziąsła zaczerwienione, rozpulchnione. Na tym wszystkim świeża warstwa płytki nazębnej. Aż miałam ochotę zrobić wielkie „AAAAAA, RATUNKU!!!”. Nadal nie nakrzyczałam, mimo wszystko. Ale zdecydowanie powiedziałam, co o tym myślę – że jest strasznie, że trzeba się za to zabrać, że jeszcze jest szansa, żeby te zęby uratować, tylko trzeba się zmobilizować.
Co mogłam zrobić, mając 20 minut do kolejnego pacjenta? Złapałam skaler (zresztą naprawiony dzień wcześniej), usunęłam tyle kamienia, ile się dało, odesłałam z odpowiednimi kwitkami w odpowiednie miejsca. Napisałam karteczkę, co i jak robić pod względem higieny, wytłumaczyłam to trzy razy.
Kiedy pacjent wyszedł, byłam zwyczajnie zmęczona. Zdruzgotana takim obrazem. Miałam poczucie, że zrobiłam to, co się w tych okolicznościach dało. Zdawałam sobie jednocześnie sprawę, że być może na tym leczenie u tego pana się skończyło. Nie skorzysta z kwitków, bo nie będzie miał czasu albo chęci. Albo pójdzie on do innego dentysty, który wymyślać nie będzie, pójdzie na łatwiznę i mu te wszystkie rozchwiane, a poza tym nawet nie tak bardzo zniszczone trzonowce usunie.
Więc nie, szanowni ponad czterdziestoletni państwo z głębokiej wsi, trafiający do dentysty tylko wtedy, gdy boli i nie ma kowala pod ręką. Nie będę krzyczeć i nie będę w szoku. Bo mnie po 4,5 roku pracy po studiach naprawdę ciężko już ruszyć.
Od jakiegoś czasu gryzły mi sumienie zalegające w lodówce paluszki surimi. Siostra coś gdzieś wspomniała o sałatce z surimi. No to dziś zdecydowałam, że coś z nimi trzeba zrobić. Zerknęłam na przepisy w sieci i doszłam do wniosku, że można zaszaleć i wrzucać to, co po prostu siedzi w lodówce.
No to proszę, autorski przepis na sałatkę z paluszkami surimi, rozwijający się w miarę robienia (a wierzcie mi, to w moim wykonaniu ekstrawagancja. „Na oko” robię tylko jajecznicę i mielone, do pozostałych, wieloskładnikowych dań potrzebne są mi przepisy z podanymi dokładnymi ilościami składników, których to przepisów trzymam się niemal co do grama):
pół opakowania paluszków surimi (pozostałe pół poszło jakiś czas temu do sushi)
czerwona papryka (sztuk 1)
łyżka szczypiorku (zalegał w zamrażalniku)
trzy ogórki konserwowe (w przepisach zazwyczaj był jeden świeży, nie miałam na stanie, w nagrodę opróżniłam do końca otwarty słoik ogórków)
dwa jajka (ugotowane na twardo)
łyżka majonezu
łyżka kwaśnej śmietany (w wersji chudszej jogurt)
łyżeczka musztardy
W ilościach zależnych od gustu:
sól
pieprz
koperek suszony
Co trzeba pociachać w kostkę i wrzucić do miski. Do pociachanych rzeczy wrzucić to, czego ciachać nie trzeba. Porządnie wymieszać. Smacznego.
Przyszedł pacjent. Podobno na usuwanie zębów. Kilka dni temu usunięte dwa ząbki (nie moją ręką). Pacjent pokazuje mi dwa dorodne, górne kły i mówi, żeby je usunąć, bo on będzie sobie protezę robił. I pokazuje też na równie dorodną dolną czwórkę i trójkę, też podobno do usunięcia. W dolnych zębach ubytki do zaklajstrowania. Górne zęby zdrowe jako te rydze z ogródka moich rodziców.
Owszem, zdarza mi się usuwać zęby ze wskazań protetycznych. Ale patrzałam na tych paru wskazywanych delikwentów, macałam, próbowałam poruszyć – no nic, zdrowe! Trójki i czwórki mają fajne, mocne korzenie i zawsze mi smutno, kiedy muszę je usunąć u jakiegoś pacjenta.
„A bo potem będą się psuły i tak trzeba je będzie usunąć”, próbował mnie przekonać pan. „Jak będzie pan chodził na kontrole, to się będzie je leczyć w miarę potrzeb; zadbać o nie i będą panu ładnie tę protezę trzymały!”
Po kilku minutach dyskusji (typu ja mówię, pacjent nie rejestruje) wytoczyłam ciężkie działo:
„Ja nie mam prawa panu usunąć zdrowych zębów!”
Na co usłyszałam „A, to źle przyszłem…”
No, źle pan przyszł. Trafił pan na lekarza, który od czasu do czasu jednak nie usuwa zębów, bo tak chce pacjent.
Dwa dolne zęby zostały zaklajstrowane. Górne zęby pozostały nietknięte. Na jak długo, tego nie wiem. Do mnie pewnie ten pan już nie przyjdzie.
Skoro jesteśmy już przy protezach, szczególnie ruchomych, to mam prośbę: jeśli ktoś z moich Czytelników musi już takie coś nosić, błagam, zabierajcie je ze sobą na wizyty do dentysty. Nawet, jeśli proteza ledwo się trzyma, a po planowanym usunięciu zęba nie będzie się trzymać wcale. Jeśli będzie zakładane wypełnienie, dostosowuje się je do istniejącej protezy. Jeśli ząb będzie usuwany, proteza pomoże przy opatrunku uciskowym.
PS. Z innej beczki: znajomy niedawno namówił mnie na spróbowanie pomelo. Ma toto grubą skórę i je się sam miąższ, bez błonki wokół segmentów. Całość (znaczy miąższ) jest duża (jeden owoc to ponad 500 g! U mnie to oznacza jedzenie w trzech turach), słodka z delikatną nutką goryczy, zawiera niecałe 40 kcal na 100 g ;). Wcześniej byłam przekonana, że to jakaś mieszanka genetyczna, typu grejpfrut z pomarańczą… A to pomelo, czyli pomarańcza olbrzymia, jest podstawą dla wielu lepiej nam znanych cytrusów (jak wspomnianych pomarańczy – pomelo z mandarynką – i grejpfrutów – pomelo z pomarańczą). Taka ciekawostka. Przynajmniej ja o tym nie wiedziałam 🙂
Dzisiaj czytałam artykuł, który traktował o tym, że wprowadzenie wymogu skierowania od lekarza rodzinnego do dermatologa czy okulisty owszem, spowodowało, że w przychodniach specjalistycznych jest mniej pacjentów, ale owi pacjenci wcale nie zaczęli oblegać lekarzy rodzinnych, tylko w ogóle zrezygnowali z wizyty lub poszli leczyć się prywatnie. (już sobie wyobrażam te dyskusje pod gabinetami lekarzy rodzinnych: „ja tylko po skierowanie!”, „ja też i czekam w kolejce!”. Pytanie, czy lekarze rodzinni są bardziej chętni, żeby te skierowania wydawać?)
Znajoma pani psychoonkolog ponadto podała ostatnio, że obecnie do postawienia diagnozy onkologicznej już nie wystarczy sam onkolog i lista wyników badań, tylko musi się zebrać całe konsylium, z psychologiem, chirurgiem, radiologiem i radioterapeutą w składzie. I onkologiem zapewne również. Na pewno bardzo to przyspieszy rozpoznanie i wdrożenie leczenia. Mnie na pewno za parę lat zmotywuje do usunięcia mojej drugiej, rosnącej powoli, niezłośliwej jeszcze-nie-„śliwki”. Jak pomyślę, ile będzie trzeba zachodu, by się owej „śliwki” pozbyć, pewnie dam sobie spokój. Bardzo rozsądnie, prawda?
A młodzi lekarze opuszczają uczelnie i już nie mają spadochronu w postaci stażu. Materiał, który już w ciągu sześciu lat był ciężki do ogarnięcia, teraz ma być ogarnięty w pięć lat, bo ostatni rok to podobno mają być głównie ćwiczenia kliniczne, które zastąpią staż.
A miejsc specjalizacyjnych chyba wcale nie ma więcej.
Tyle w temacie zmniejszania kolejek do specjalistów.
Utrudniajmy do nich dostęp, to ludziom nie będzie się chciało do nich chodzić!
Życzę powodzenia.
Tak w ogóle to chciałam pisać o czym innym. Miałam napisać jedno zdanie, które przyszło mi dziś do głowy podczas wymiany u jednego pacjenta dwóch wypełnień na powierzchniach stycznych dwóch różnych zębów.
Owo zdanie to:
„Wkurwiające jest, kiedy podczas wypełniania ubytków w II klasie Blacka NFZ daje mi do wyboru materiał, który za dwa lata trzeba będzie wymienić, bo się częściowo wypłucze, lub materiał, który za dwa lata trzeba będzie wymienić, bo będzie chciał wypaść.”
Sektor prywatny służby zdrowia zaciera łapki. Problem w tym, że stosunkowo niewiele osób stać na leczenie prywatne. Ja bym bardzo chętnie temu pacjentowi założyła w tych zębach materiał światłoutwardzalny, który się ani nie wypłucze, ani nie wypadnie, tylko kto za to zapłaci? Pacjenta nie stać. Plomba takiej wielkości wg NFZ kosztuje do 50 zł, prywatnie ok. 120. Kiedyś były tzw. dopłaty, teraz nich nie ma. Z własnej kieszeni mam te 70 zł dać?
Aha, jeszcze jedno pytanie:
czy Sanepid bierze udział w akcjach sadzenia drzew w zamian na ilość druków, jakich wymaga od przychodni w trakcie kontroli?
(PS. Tekst z tytułu notki nie ja wymyśliłam, tylko jakiś wykładowca na kursie. Dentysta pracujący wyłącznie prywatnie.
I domyślam się, że sporo z powyższych pretensji powinno wędrować do Ministerstwa Zdrowia, które to wszystko wymyśla, a NFZ podobno płaci.)