Wczoraj dokończyłam czytanie „Dzieci Hurina” JRR Tolkiena. Pożyczyłam z biblioteki, bo akurat nie mieli „Zamku z piasku, który runął” Stiega Larssona.
Łojezu, ale to była smutna książka. Zero nadziei, mordercze czyny w szale i rozpaczy, pod koniec właściwie czytałam ją, żeby wreszcie skończyć. Może nie wpadłam w depresję i nie popłakałam się, ale naprawdę mnie to zmęczyło.
Parę ciekawych twistów pod koniec „Dziewczyny, która igrała z ogniem” Larssona pobudziło z kolei moje zainteresowanie tym, co wymyślił do „Zamku z piasku…”. Te książki to zdecydowanie lżejsza lektura, chociaż niekoniecznie objętościowo 😉
A tak piszę o moich walkach czytelniczych, bo ostatnio doszłam do wniosku, że to smutne, że w dzisiejszych czasach do zarobienia milionów wystarczy słabo napisać i wydać książkę o związku sadomasochistycznym, który jest właściwie niezdrowy (bo niezgodny z trzema podstawowymi zasadami „zdrowej” relacji BDSM: safe, sane, consensual. Długo by tłumaczyć, skąd to wiem 😉 ).
Przyznam się szczerze: czytam dużo fanfiction. Czytam głównie fanfiction, co było jednym z powodów ustalenia Śród Bez Komputera, bo jest to czasożerne i poza powiększaniem zasobów mojego potocznego angielskiego niezbyt pożyteczne. Fanfiction piszą zazwyczaj amatorzy. Niektóre czyta się świetnie, inne po kilku akapitach czy rozdziałach porzucam, bo ostatecznie przestają sprawiać mi przyjemność czytania (z różnych powodów).
„Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” powstało podobno jako fanfiction z wampirem w głównej roli. Ostatecznie zostało tym, czym jest. Bardzo słabo napisaną powieścią porno. Nie będę się nad nią rozwlekać, bo nie mam specjalnie takiego prawa, skoro przeczytałam tylko kilka zdań. Styl pisania mnie odrzucił. Myślałam, że to wina tłumaczenia, ale podobno w oryginale wcale nie jest lepiej.
Co może być zatem receptą na wydawniczy sukces? Wywołać kontrowersje. Pobudzić ciekawość, czym to ludzie się tak ekscytują lub czym burzą. Kilka lat temu Kościół Katolicki zrobił darmową reklamę Danowi Brownowi, przeklinając jego „Kod Leonarda DaVinci”. Przeczytałam, fajne było. Nawet poszłam później do kina na „Anioły i demony”. Analizy książek Browna wyrastały potem jak grzyby po deszczu. Teraz pojawiają się co chwilę parodie/analizy/lepsze wersje „… Grey’a”. Autorce należy pogratulować sukcesu, do którego przyczyniła się zapewne w niewielkim stopniu – gdyby nie PR, o tej książce – czy nawet serii – mało kto pewnie by wiedział.
A ja dalej będę polować na „Zamek z piasku…”, a jeśli ktoś może mi polecić bardziej pozytywne opowieści autorstwa Tolkiena (do „Silmarillionu” boję się podejść, proponowanie „Władcy pierścieni” i „Hobbita” skwituję szyderczym hahaha), to ładnie proszę. Po tym wszystkim po raz trzeci podejdę do „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” leCarre’a i może w końcu uda mi się to skończyć.
W międzyczasie układając puzzle.