Kategorie
Rozrywka

„Proof” (1991)

Fajny film widziałam.

Staroć (rocznik 1991) australijskiej produkcji, „Proof” scenariusza i reżyserii Jocelyn Moorhouse. W rolach głównych Hugo Weaving, Geneviève Picot i Russell Crowe. Powodem obejrzenia była ostatnia z wymienionych przeze mnie osób ;).

Martin (Weaving) od urodzenia jest niewidomy. W dzieciństwie jego świat opierał się na tym, co opisywała mu matka, ale w pewnym momencie stracił do niej zaufanie i zażyczył sobie aparat fotograficzny. Od tamtej pory zdjęcia to był dla niego dowód, że rzeczywiście to, co mu opisywano, miało miejsce.

Już jako dorosły człowiek spotyka Andy’ego (Crowe), prostego chłopaka pracującego w restauracji, w której Martin często jadał. Martin prosi Andy’ego o opisywanie tego, co jest na fotografiach. Panowie szybko się zaprzyjaźniają, ale sytuację komplikuje zafascynowana Martinem jego gosposia, Celia (Picot).

Film obyczajowy, więc spokojny. Ja na spokojnych filmach szybko się nudzę, ale nie tym razem. I moja przeszła już nieco szajba na punkcie Crowe’a nie ma tu wiele do rzeczy.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę przy oglądaniu, to muzyka. Nie zawsze ją słychać, ale jeśli już jest, to wpada w ucho.

Historia jest ciekawa, wciąga, po wyświetleniu napisów końcowych zmusza do przemyśleń. Relacje między bohaterami można odczytać na wiele sposobów i z całą pewnością długo pozostają w pamięci. Przyjaźń Martina i Andy’ego jest prosta, pełna zaufania ze strony Martina i akceptacji Andy’ego. Oczywiście nie wszystko zawsze idzie tak cukierkowo, bo bez tego nie byłoby filmu. Ale był to na pewno ciekawy, czasami zabawny i przyjemny seans. Film został obsypany nagrodami Australijskiego Instytutu Filmowego (nagrody dostali Hugo i Russell, była nagroda za najlepszy film, reżyserię, scenariusz i montaż) i według mnie zasłużył. To inna od codziennej sieczki, inteligentna rozrywka na wysokim poziomie. Ale dla dorosłych :P.

Dla fanów Russella lub/i Hugo to bardzo ciekawa pozycja, rzekłabym obowiązkowa. Pozostałym pewnie nie będzie się chciało szukać, bo do tego nie ma polskich napisów. Ale angielskim mówią całkiem ładnym. Tak czy siak polecam. 8/10.

Kategorie
Rozrywka

Camilla Läckberg „Księżniczka z lodu”

ksiezniczka-z-lodu-b-iext18542115

W wannie, w domu z zepsutym piecem, w małym, szwedzkim miasteczku zostają znalezione zwłoki młodej kobiety. Motywy jej śmierci są niejasne. Zagadkę z pomocą lokalnego policjanta próbuje rozwikłać pisarka, dawna przyjaciółka z dzieciństwa ofiary. W czasie śledztwa wychodzą na jaw liczne rodzinne tajemnice, od lat ukrywane przed sąsiadami.

To pierwsze moje spotkanie z tą autorką. Sięgnęłam po nią trochę na fali popularności szwedzkich kryminałów – przy czym ciężko mi porównać ją do innych autorów, jako że z tego gatunku zaliczyłam tylko trylogię „Millenium” Stiega Larssona ;). Jest to na pewno lektura lżejsza od Larssona. Czyta się ją bardzo sprawnie i szybko, a przy okazji postaci są niejednoznaczne i fajnie zarysowane. To typowy kryminał ze śledztwem policyjnym. Akcja posuwa się do przodu, co chwilę dostajemy jakieś nowe szczegóły śledztwa, ale są one tak dawkowane (często zapowiadane poprzez reakcję odkrywcy – sam trop ujawnia się czytelnikowi nieco później, ale za to zawsze i konsekwentnie – trzeba przyznać pani Läckberg dbałość o niegubienie wątków), że sprawca i motyw ujawniają się dopiero na sam koniec. Ja na to zareagowałam cichym „a-ha”.

To zdecydowanie lekka lektura, taka na lato, na plażę, mimo panującej w powieści zimy. Nie intryguje szczególnie, nie czyta się jej, obgryzając paznokcie jak przy dobrym filmie. Moje czytelnicze postanowienie nie trzyma się najlepiej, bo przerwałam czytanie gdzieś w połowie, ale jak już wróciłam po kilku tygodniach i miałam więcej czasu, to tę drugą połowę dokończyłam w dwa dni, nie mając żadnego problemu ze zorientowaniem się ponownie, o co chodziło.

Zatem przeczytać jak najbardziej można. Wybitna lektura to nie jest, ot, dla zabicia czasu. Mam jeszcze jedną jej książkę i pewnie ją przeczytam, ale polować w księgarniach na kolejne tomy raczej nie będę.

(fotka ukradziona z empik.com)

Kategorie
Rozrywka

„Chomik na widelcu” Claudia Torres, Jacek Krawczyk

chomik

Jestem fanką „prostej” literatury. Moje półki  z książkami są okupowane głównie przez thrillery, kryminały i książki przygodowe. Nie jest to literatura, z której można wyciągać jakieś mądre cytaty. Znamienne jest też to, że moje Środy Bez Komputera zostały wymuszone przez godziny, jakie spędzam na czytaniu fanfiction (amatorskich opowiadań opartych na książkach, filmach, grach komputerowych itp.) po angielsku, wśród których, nie ukrywajmy, trudno o arcydzieło. Czasami się zdarzy coś takiego znaleźć, ale tak czy siak, zazwyczaj sięgam po literaturę wybitnie rozrywkową.

„Chomika…” kupiłam w promocji, w Matrasie. Niecałą dychę mnie kosztował. Okładka i tytuł mnie zaintrygowały, stwierdziłam, że czemu nie, skoro chcę wrócić do czytania.

Psycholog policyjny śni o chomiku nabitym na widelec. Deserowy. Zawsze miał ten sen, kiedy dochodziło do jakiejś intrygującej śmierci. Śmierć dziewczyny w klubie nie wydawała się taka intrygująca, ot, przyczyny naturalne, była chora na serce. Ale okoliczności i osoby związane z tą śmiercią już takie oczywiste nie były…

Książka ma dwóch autorów: urodzoną w Łodzi córkę znanego, meksykańskiego pisarza i reżysera, oraz psychologa. Wpływ tego drugiego autora jest wyraźny: sprawa kryminalna jest jakby tłem dla opisów i rozwoju licznych, związanych z ofiarą postaci. Każda postać ma swoją historię, każda intryguje, każda wzbudza zainteresowanie, powoduje, że czekamy na jakieś nowe szczegóły z ich życia. Nie są to postaci budzące jakąś szczególną sympatię, ale nie jest to z powodu sposobu, w jaki są zbudowane, tylko raczej z braku czasu. Powieść jest stosunkowo krótka – 230 stron. I chociaż sprawa kryminalna rozwija się powoli, to jednak całość czyta się świetnie i szybko – poświęciłam na nią może 6-8 godzin.

To jest właśnie przykład takiej prawie idealnej, „lekkiej” lektury. Chciałabym poświęcić tym postaciom więcej czasu, bardziej je polubić, ale przy czytaniu odpoczęłam po „ościach” Ignacego Karpowicza, które mimo wszystko – bo to dobrze napisana książka i na pewno są osoby, którym się spodoba – mnie trochę zmęczyły (i których z powodu przerwy w czytaniu recenzować nie będę – powieści obyczajowe jednak nie są dla mnie).

I taki ten „Chomik…” jest. Żeby odpocząć. Następnego dnia można się wziąć znowu za coś cięższego. Może za Lackberg?

Kategorie
Rozrywka

„Hobbit: Pustkowie Smauga”

Drużyna złożona trzynastu krasnoludów, hobbita i czarodzieja kontynuuje swoją podróż do Samotnej Góry. Po drodze muszą pokonać kilka przeszkód, jak wrogość Leśnych Elfów, orki i smoka…

„Kontynuują” to słowo klucz. Film zaczyna się od środka, mianowicie od razu od pościgu, przez co sprawia wrażenie bycia wyciętym bezpośrednio z większej całości. Można się tego spodziewać, skoro to środkowa część filmowej trylogii na podstawie jednej książki, ale jednak zabrakło mi wprowadzenia.

Co poza tym? Mówi się, że film jest nudny. Otóż, proszę państwa, nie jest. Coś się dzieje cały czas, z koniecznymi dla oddechu przerwami. Są pościgi, walki, strzelanie z łuku, trochę dramatyzmu i próba wprowadzenia międzyrasowego romansu.

Jest też smok, mówiący bardzo mi znajomym, głębokim, brytyjskim barytonem. Benedict Cumberbatch w wywiadach co chwilę powtarza, że nie tylko podkładał głos, ale też robił motion capture dla Smauga. Owszem, smok mimikę miał. Na ile udało się odwzorować ruchy reszty ciała aktora, tego nie wiem. Dowiem się z dodatków na BluRay (tym razem zaczekam na wersję rozszerzoną). Jako głos Nekromanty był mniej rozpoznawalny.

Zdjęcia? Zapierają dech w piersiach. 3D absolutnie nieprzydatne w scenach walk, ale pszczółki latające przed nosem były ciekawym doświadczeniem. Jak zwykle piękne krajobrazy Nowej Zelandii, scenerie dodające klimat niepokoju i zagrożenia.

Aktorsko? Nie trawię Evangeline Lilly w roli nieistniejącej w książce elfki Tauriel. Może to dlatego, że jej postać nie pochodzi z „wysokiego” rodu, pozostałe elfy we wcześniejszych filmach nosiły się i mówiły bardziej po królewsku, więc może to stąd ten problem. Następnym razem się poprawię.

Absolutnie genialny jest Martin Freeman. Musiałabym powtórzyć sobie pierwszy film, żeby porównać, ale mam wrażenie, że z czasem coraz lepiej czuł się w tej roli. Gesty, sposób wypowiadania kwestii, wyraz twarzy, spojrzenie – jeśli jest na ekranie, nawet z taką konkurencją, jaką jest ogromny smok, nie można odwracać od niego wzroku, bo a nuż widelec coś się przegapi.

To nie jest wierna adaptacja książki. Część materiałów dodano z Silmarillionu i dodatków do „Powrotu króla” Tolkiena, część jest twórczością własną scenarzystów i reżysera. A wszystko po to, żeby ten dwuipółgodzinny film stanowił wypełniacz między początkiem historii, a jej końcem, bo właśnie największą rozpierduchę zostawiono na trzeci film.

I może z tego powodu z kina wyszłam z niedosytem. Niby fajnie, ale czegoś zabrakło.

7/10.

Kategorie
Archiwalne Rozrywka

Do posłuchania

Z racji braku inspiracji do notki, potraktuję Was kawałkiem z pierwszej płyty Archiv(e)-istów.

Kiedyś „Londinium” nie lubiłam, głównie ze względu na to, że nie jestem wielką fanką trip-hopu, który na tym krążku grał dużą rolę. Później od niego odeszli, potem zaliczyli mały powrót do przeszłości, a ja najwyraźniej musiałam trochę dojrzeć.

Deszcz za oknem, kawałek pasujący klimatem.

Kategorie
Archiwalne Rozrywka

Muzyczka

Archive wrzucałam tu już wcześniej. Za kilka miesięcy wypuszczają nową płytę, do której nakręcono film. W sumie to dziwne, że tak rzadko to się dzieje – ich muzyka jest bardzo ilustracyjna.

No to jest nowy kawałek do posłuchania. Powiem szczerze, nie mogę się doczekać, żeby dopaść cały album. Na pewno będzie klimatycznie.

Kategorie
Archiwalne Rozrywka

Kosmita z poprzedniego wpisu

W wersji nadrabiający inteligencją dupek:

sherlock_2x02_5865

No kosmita. No jak nie jak tak?

Idę spać…