W zeszłym roku wpadło mi do głowy, żeby pojechać do Australii i Nowej Zelandii. Oczywiście na kilka tygodni i po zebraniu solidnej kasy. Zerknęłam na oferty biur podróży i trochę szczęka mi opadła na ofertę bodajże 19 dni szalonej objazdówki ze wszystkimi sztandarowymi atrakcjami za ok. 35 tysięcy złotych. Zrobiłam wielkie NOPE, ale pomysł został zasiany i zapuścił korzenie. Ja często coś wymyślam, ale zazwyczaj mi przechodzi po kilku dniach. Tu przejść nie chciało.
W rozmowach ze znajomymi, o których wiedziałam, że spędzili kilka tygodni na Antypodach, wyszło, że można za mniej-więcej tę samą lub nawet mniejszą kasę zwiedzać dwukrotnie dłużej, jeśli się to załatwi po swojemu, nie z biura.
Kilka miesięcy później mam ustalony cel finansowy, zapisanych parę stron w zakładkach przeglądarki i wstępny termin: 5 tygodni wczesną jesienią (na naszej półkuli) 2026 roku. Poza skromnym riserczem i zaglądaniem z ciekawości od czasu do czasu na SkyScanner nie zrobiłam nic więcej. Lwia część moich oszczędności jest do przyszłego roku niedostępna, więc za konkretne działania zabiorę się dopiero wtedy, gdy te pieniądze odzyskam.
W pracy już wiedzą. Rodzina też wie. Wiem, kogo pytać o porady. Wiem też, z kim mam szansę się spotkać po raz pierwszy na żywo, jak już tam dolecę po 25-35 godzinach podróży.
Tak, boję się pająków. Nie panicznie, ale generalnie unikam. To jest problem na jesień 2026.
Jedzie ktoś ze mną? Kamper w Nowej Zelandii wyszedłby taniej 😉
Jakieś dwa tygodnie temu wymyśliłam, że przydałoby się zmienić nawyki żywieniowe. Niestety od kilku lat namiętniej niż wcześniej jem słodycze i chipsy, co się przekształciło w oponkę w miejscu, w którym kiedyś miałam talię (którą w sobie lubiłam). Spojrzałam pewnego wieczora w duże lustro, które robi za drzwi do szafy w korytarzu, i powiedziałam sobie, że czas się o siebie zatroszczyć.
Swoją drogą, podejście z troską, a nie złością, to jeden z rezultatów trzech lat terapii.
Na spacery zaczęłam zabierać zakurzone już w szafie kijki do nordic walkingu. Chleb pszenny zamieniłam na pełnoziarnisty. Jem więcej owoców, warzyw i orzechów; poprzednich grzeszków na ten moment nie jem wcale – ostatnia paczka chrupek i ostatnia tabliczka czekolady leżą nietknięte. Dzielnie omijam te trzy regały ze słodyczami w Lidlu. Zamieniam obiady smażone na pieczone lub gotowane. Jeśli chcę zjeść coś słodkiego (ciasto w pracy…), to jem razem z obiadem, a nie dwie godziny później, i jeden kawałek, a nie dwa. Nawet piwa mniej piję (chociaż nigdy nie piłam dużo, max 1-2 puszki/butelki tygodniowo, zazwyczaj wcale), a jeśli już, to sięgam raczej po bezalkoholowe z edycji Hydrate albo Fit (hasztag wpisniesponsorowany).
Nie mam zamiaru się mordować i głodzić. Nie chcę przechodzić na specjalną dietę, bo nie o to mi chodzi i wiem, że skończyłoby się to porażką. Chcę pozbyć się pokusy opędzlowania pół tabliczki czekolady albo pół paczki chrupek do wieczornego oglądania YouTube’a. Jeśli przy okazji schudnę, to super. Jeśli nie – cóż, przynajmniej próbowałam, a gorzej nie będzie.
I tak sobie myślę czasami. I różne rzeczy wychodzą…
Jedno miasto, jedna noc (lub dwie), tani bilet na samolot w Wizzair albo Ryanair, dowód osobisty, czasami paszport, i można na szybko liznąć obcej kultury i nowych widoków.
Moja ukochana starsza siostra lubi to. I czasem mnie wyciągnie w świat.
Heraklion – czerwiec 2023
Jak wspomniałam we wpisie o Pizie, pewnego dnia mój poziom frustracji na bardzo niewłoską pogodę sięgnął takiej wartości, że na wariata postanowiłam dołączyć do mojej siostry na jej dwudniowy wypad na Kretę. W planie było plażowanie i żarcie. Plan został wykonany.
Tani hotel w samym centrum miasta (El Greco), tanie i pyszne lody, niezawodna grecka kuchnia (w restauracji Siga Siga, wciśniętej między kamienice – oboziujakietobyłodobre), autobus na plażę, który może zabierze pasażerów, a może nie, a nuż pojedzie kolejny za 15 minut, chociaż w rozkładzie jest za godzinę – warto wtedy patrzeć na tubylców :); widok na lądujące i startujące samoloty z plaży, radosne kalimera! na ulicach, ciepło i słońce… Bardzo to wszystko greckie 🙂
(był moment, kiedy siostra bała się powiedzieć mi, że ma być wietrznie. Wszak na Kretę leciałam po pogodę.)
Już kiedyś pisałam, że lubię Grecję. W tym roku lecimy na Korfu.
(nie kąpałam się, bo morze nie było najcieplejsze, poza tym wiało i były fale, a ja nie lubię. Smażing był wystarczający.)
Bergen – wrzesień 2023
– Są tanie bilety do Bergen – stwierdziła siostra. – Możemy lecieć – odpowiedziałam. – Cholera, narażasz mnie na wydatki…
No to poleciałyśmy na jeden dzień na północ. Ogólnie zabawne, że do niebędącej członkiem UE Norwegii można polecieć na dowód osobisty.
Norweskie fiordy, urokliwe drewniane domki, hotdog z kiełbasą z mięsa renifera i sosem borówkowym… Spokojne zejście z punktu widokowego szlakiem turystycznym przez las ze strumykami… Miałyśmy ogromne szczęście do pogody, bo było cudnie. Chłodno, ale cudnie.
Nocleg był mniej urokliwy, ale było cicho, ciepło i blisko centrum miasta.
Marzy nam się szybki wyjazd na dużo dalszą północ i zobaczenie zorzy polarnej. Może kiedyś.
Londyn – grudzień 2023
Tym razem leciałam sama, chociaż znowu z inspiracji siostry (która znalazła mi nocleg w dość charakterystycznym hotelu 🙂 ). Jakoś tak latem wyrobiłam sobie paszport z myślą o rozszerzeniu możliwości podróżniczych. Po drodze trafiły się względnie tanie bilety lotnicze (chyba 160 zł w obie strony)… i poleciałam.
(tak w ogóle to o wyjeździe do Londynu myślałam już ponad 10 lat temu, kiedy pojęcie city break było mi jeszcze obce)
Ryanair przetransportował mnie z Gdańska na Stansted, stamtąd pociągiem dojechałam do Liverpool Station, stamtąd metrem na śniadanie do Speedy’s… A dalej już poszło. Życie na krawędzi, bo nie miałam ani gotówki, ani powerbanka 🙂 (wszędzie można płacić kartą, a telefon wytrzymał).
Trzeba mieć przejściówkę do gniazdka! Na Allegro uniwersalne chodzą za 20-40 zł; albo dedykowane do UK na lotnisku za chyba 50 albo 80 zł. Pozostałe opisywane przeze mnie kraje używają gniazdek takich, jak w Polsce. Włoskie są trochę inne, ale też się da żyć bez prześciówki.
To nie wszystkie zaliczone atrakcje, bo byłam też w Muzeum Zrabowanych Pamiątek (British Museum) i Katedrze Św. Pawła. Do Westmisterskiej nie wchodziłam, chociaż zdjęcie Parlamentu zrobiłam z ławeczki stojącej właściwie na tyłach tej katedry. Nie widziałam też Buckingham Palace, bo nie dotarłam tak daleko. Mam powód, żeby tam wrócić ;).
Poza angielskim śniadaniem (które zapycha) było też fish & chips, bo bez tego nie miałam po co wracać do domu.
Lot powrotny był bardzo opóźniony, ale warunki pogodowe były złe i ogólnie to był cud, że w ogóle doleciałam.
A po powrocie z tej podróży zauważyłam, że mój stary kot pije bardzo dużo wody; kilka dni później została u niej zdiagnozowana cukrzyca, która wiąże się z podawaniem insuliny dwa razy dziennie… więc na razie koniec z takimi szybkimi wyjazdami. Już wystarczy, że na marzec i lipiec mam zaplanowane dwie dłuższe podróże.
– Można względnie tanio kupić bilety z Gdańska do Pizy – oświadczyła moja siostra.
No, można – stwierdziłam ja i kupiłam u Ryanaira bilety w obie strony, na tygodniowy pobyt na początku czerwca 2023 roku, z wyborem miejsca w samolocie i drugim bagażem podręcznym (średniej wielkości walizką).
Potem przez Booking wynajęłam sobie mieszkanie niedaleko dworca kolejowego w Pizie.
Potem pożyczyłam od siostry przewodnik Pascala po Toskanii i zaczęłam go powoli czytać.
W rezultacie tego czytania do wstępnego planu wycieczki (oczywiste Piza i Florencja, podpowiedziane przez siostrę Lukka i miasteczka Cinque Terre) dopisana została Siena (i pojawiły się wątpliwości, czy będzie mi się chciało pojechać do Cinque Terre).
Nadal przez internet kupiłam bilet wstępu do kompleksu katedralnego we Florencji (30 euro, bilet ważny 3 dni, z wyznaczoną godziną wejścia na kopułę katedralną). Zainstalowałam na telefonie apkę Trenit!, pozwalającą na wyszukiwanie połączeń kolejowych, bo jak wiadomo, we Włoszech najlepiej działają koleje. Wyczytałam też, że można kupić kolejowy bilet turystyczny, co mnie szczególnie uszczęśliwiło. Kupiłam go kilka dni przed wylotem (49 euro za 5 dni korzystania ze wszystkich regionalnych pociągów Trenitalia, łącznie z przyspieszonymi).
Pogoda niestety zapowiadała się niepewna do kiepskiej. W Polsce panowały wtedy susze. We Włoszech miało padać.
Przylot do Pizy
nastąpił 5 czerwca ok. godziny 15. Z lotniska do dworca kolejowego w Pizie dotarłam za pomocą PisaMover, kolejki automatycznej (przejazd 5 euro, bilet kupuje się w automacie przy wejściu, jedzie się ok. 5-10 minut). Znalazłam mieszkanie (jakieś 300 metrów od dworca), ogarnęłam się i poszłam się włóczyć po mieście.
Podreptałam sobie w stronę Placu Cudów (na którym znajduje się katedra). Trochę zabłądziłam, ale po jakimś czasie wyszłam zza rogu i oto była! Katedra z rzeczywiście krzywą wieżą.
Połaziłam sobie po placu, skręciłam w jakąś uliczkę i znalazłam pizzerię. Zamówiłam pizzę z lokalnym salami, poczytałam, jak wypada jeść pizzę we Włoszech, przy konsumpcji złamałam prawdopodobnie wszelkie zasady savoire-vivre z powodu sprzecznych informacji. Trudno, jestem turystką, pewnie i tak więcej mnie tu nie zobaczą.
Pod koniec posiłku się solidnie rozpadało, zaczekałam chwilę pod dachem i ruszyłam pod parasolem z powrotem do mieszkania. Po drodze zrobiłam zakupy, dotarłam do bazy, przebrałam się w suche spodnie, pograłam na Switchu, umyłam się i poszłam spać.
Dzień 2: Siena
Trenit! bardzo się przydawał w wyszukiwaniu połączeń kolejowych, łącznie z przesiadkami. Do Sieny z Pizy nie da się przejechać bezpośrednio, trzeba się przesiąść. Dojazd trwał ok. półtorej godziny, nie było żadnych problemów. Zdziwiło mnie, że w drodze z dworca w Sienie do centrum miasta jest najpierw centrum handlowe, potem dłuuuuugi ciąg schodów ruchomych (można też pojechać autobusem). Na szczycie schodów wypiłam kawkę i zjadłam ciasteczko w kawiarence z widokiem.
Następnie poszłam do twierdzy Medyceuszy…
…przeszłam przez jakiś kościół, dotarłam bliżej centrum… żeby się przekonać, jak bardzo krzywo jest w tym mieście.
Siena jest miastem trudnym dla osób z problemami z poruszaniem się.
Jest jednak miastem niesamowicie klimatycznym i pięknym.
Bardzo się cieszyłam, że miałam wcześniejszą rezerwację biletu wstępu do katedry i przyległości, bo kolejka do kas była bardzo długa. Musiałam wprawdzie odebrać bilet, ale do tego były osobne kasy, więc mogłam po prostu ominąć kolejkę.
Powiem tak: zaliczyłam chyba cztery katedry podczas tego wyjazdu. Tylko w Sienie miałam ciarki.
Po zaliczeniu kompleksu katedralnego poszłam się znowu włóczyć. Niestety pogoda była kiepska, co chwilę padało.
W jakiejś sympatycznej knajpce zjadłam obiad (chyba sałatkę, nie pamiętam dokładnie), po obiedzie wyszukałam sobie pociągi powrotne do Pizy i poczłapałam na dworzec, tym razem inną trasą.
Ogólnie pierwszy dzień korzystania z włoskich kolei był bardzo udany. Przesiadki były bardzo sprawne, pociągi był punktualne albo tylko trochę opóźnione.
Dzień 3: Florencja
[notka autorki: od tego momentu piszę dobre pół roku po tej podróży, więc pamiętam już niewiele]
Przyznam szczerze, że z tego dnia mam niewiele zdjęć. Głównym punktem programu było wejście na kopułę katedry we Florencji (ponad 460 schodów), przez co byłam wypruta przez resztę dnia. Do samej katedry chyba nie wchodziłam, bo kolejka była masakryczna (wejście za darmo) i nie wiedziałam, że posiadacze biletów mogą skorzystać z innego wejścia (do „płatnej” części, z której później spokojnie można przejść do tej bezpłatnej, o czym się dowiedziałam dwa dni później. Kolejka w sumie przechodziła całkiem szybko, o czym też się przekonałam dwa dni później.). Na pewno coś zwiedzałam (znaczy włóczyłam się po mieście) i na pewno poszłam na obiad. 🙂 Pogoda chyba też była nieco lepsza.
Dzień 4: Piza i Lukka
Dzień na odpoczynek! Ta, jasne. Poszłam się włóczyć po Pizie, zaliczyłam kompleks katedralny (na wieżę nie wchodziłam, nie zrobiłam też zdjęcia z przewracania jej 😉 ), poszłam też do ogrodu botanicznego. Przez ten odpoczynek wydeptałam chyba 14 tysięcy kroków.
Około godziny 13 wsiadłam do pociągu i pojechałam do Lukki, która katedrę miała wprawdzie skromniutką, ale samo miasteczko jest szalenie urokliwe. Bardzo pozytywne zaskoczenie.
Tam też zjadłam obiad: na rynku będącym pozostałościami miejscowego koloseum 🙂
Ponownie wypruta, ale zadowolona wróciłam do mieszkania. Pociągi dalej bardzo się sprawdzały.
Dzień 5: Florencja
Miałam resztę biletu do katedry do wykorzystania i parę innych punktów do zaliczenia. Pogoda była całkiem spoko od trzech dni, ale i tak, jak siostra do mnie napisała, że podczas jej szybkiego wyjazdu do Heraklionu na Krecie w następnym tygodniu zapowiada się słonko i 30 stopni… zrobiłam jedną z bardziej szalonych rzeczy i stwierdziłam, że polecę z nią. Nie protestowała, pomogła kupić bilety na samolot (miałam problemy z połączeniem, bo załatwiałyśmy to, kiedy ja siedziałam w pociągu), zmieniła sobie nocleg na ogólnie lepszy od pierwotnego i dziwiła się, że jestem zdolna do tak szalonych rzeczy ;).
Ale drugi dzień łażenia po Florencji był ogólnie bardzo udany. Wnętrze katedry zaliczone (bardzo w sumie puste…), połaziłam po Pałacu Pittich i Ogrodach Boboli, przeszłam się mostem złotników (Ponte Vecchio), zjadłam sycylijskie cannoli (POLECAM)… Włócząc się już bez celu doszłam do Kościoła Św. Krzyża, gdzie jest pochowanych wiele sław z czasów renesansu. Tam się podłączyłam pod wycieczkę z przewodnikiem (sam zapraszał), który z przyjemnym amerykańskim akcentem opowiedział wiele ciekawych historii, co jest wyższą formą zwiedzania. Bardzo udany dzień.
I chociaż niezobaczenie rzeźby Dawida to pewnie profanacja i jak tak mogłam, nie sądzę, że udałoby mi się zdobyć bilet. Zawsze mam pretekst, żeby tam kiedyś wrócić.
Dzień 6: Livorno
Ostatni dzień z biletem turystycznym na pociągi, przy okazji sobota. Zrezygnowałam z podróży do miasteczek Cinque Terre, bo tam to głównie hiking, a na sobotę zapowiadały się tłumy, część szlaków była zamknięta i pogoda znowu się zepsuła, więc pojechałam tam, gdzie mogłam dojechać relatywnie szybko.
Livorno to miasto portowe i przemysłowe, z dużą ilością kanałów przypominających te weneckie. Zdecydowanie źle podeszłam do tego miasta, bo ogólnie byłam zawiedziona. Niby czytałam w przewodnikach, że coś tam można zobaczyć, ale stara hala targowa nie była dla mnie interesująca, w fortecy było pusto, pogoda była do kitu mimo lepszych progroz… Ogólnie do Pizy wróciłam zła.
Chociaż obżarta pizzą.
Dzień 7: Piza
Ostatni pełny dzień pobytu, ponownie włóczenie się po Pizie. Przy okazji było to też Boże Ciało, które w tym bardzo katolickim kraju obchodzi się w niedzielę, a nie czwartek, który był normalnym dniem pracującym. Z punktów programu w końcu została zaliczona Krzywa Wieża. Śmiesznie się wchodziło, bo w zależności od tego, gdzie się było w stosunku do nachylenia, szło się normalnie albo ściągało na jedną lub drugą ścianę.
Liczyłam na zobaczenie procesji i dywanów z kwiatów, ale ostatecznie do niczego nie doszło.
Następnego dnia, chyba po południu, był wylot z Pizy i na tym się skończyła moja toskańska przygoda.
Po raz pierwszy od początku pandemii cała przychodnia była zamknięta przez pełny tydzień. W sumie drugi raz w chyba dwudziestoletniej historii tej firmy.
W pandemii zamknęliśmy się na 4 tygodnie (ja nie pracowałam w sumie 6 – od połowy marca do końca kwietnia 2020). W tym roku z okazji majówki wszystkich czterech lekarzy stwierdziło, że chcą wziąć wolne, asystentki przyklasnęły i ot, było zamknięte (i tak zawsze mamy zamknięte 2 maja, a w weekendy nie pracujemy, więc w sumie kalendarzowo straciliśmy tylko dwa dni).
Ja miałam na 4 maja zaplanowaną wymianę drzwi wewnętrznych (sztuk 3). Stare były brązowe, obdrapane przez dawno pożegnanych Ryśka i Kisiela. Gdyby tylko to było problemem, to bym wzięła białą farbę do renowacji mebli i je maznęła w wolnej chwili, ale niektóre ościeżnice rozlazły się u dołu z powodu wilgoci (czasem kot trącił stojącą niedaleko miskę z wodą, czasem w łazience coś poleciało po podłodze…), więc stwierdziłam, że chcę mieć ładnie. No to zamówiłam drzwi. Białe, z szybkami.
Jeszcze wcześniej, w piątek 28 kwietnia, skorzystałam z inspiracji pana, który robił na osiedlu przegląd wentylacji i instalacji elektrycznych, dałam mu dodatkowo zarobić – wymienił mi termostat. Stary działał bardzo oględnie, teraz mam taki programowalny na każdy dzień tygodnia, co się bardzo przydaje, bo codziennie pracuję w innych godzinach.
Później weekend i majówka zostały spędzone na siedzeniu na tyłku (i ew. spacerach po okolicy).
4 maja – akcja wymiany drzwi. Pan monter z lokalnej firmy działał od 7:30 do chyba 15 w sumie. Mój tata musiał troszeczkę pomóc, bo kafelki w łazience były klejone do starych, nie do końca wypoziomowanych futryn, więc trzeba je było przyciąć – udało się, jest ładnie. W moim białym korytarzu zrobiło się dużo jaśniej, ale za to w sypialni nagle zrobiło się nudno – muszę tam coś w końcu na ścianach powiesić, bo jest mdło i pusto :).
Zarówno po wymianie termostatu, jak i drzwi, zostały mi drobne poprawki malarskie do zrobienia, ale to planuję na jutro, bo dziś robiłam zakupy, jeździłam z Mrówką do weta i czekałam na pana, który mi okna wyregulował – po raz pierwszy od ich wstawienia (wraca echo 'nie moje mieszkanie/nie wkurza mnie to aż tak, nie będę inwestować’). Więcej robić dzisiaj mi się nie chce.
Jako wisienka na torcie – w końcu przykleiłam sobie numer mieszkania do drzwi wejściowych. Kiedyś były tam zwykłe naklejki, które zniknęły kilka lat temu. Dzisiaj kupiłam sobie odpowiednie numerki (metalowe!) i przykleiłam na taśmę dwustronną. Ludzie przestaną pytać, czy na pewno dobrze trafili (to nic, że poprzednie mieszkanie w ciągu długiego korytarza ma numerek niżej, a następne numerek wyżej… Przynajmniej teraz nie trzeba się zastanawiać… 🙂 )
Następna akcja remontowa planowana na najprawdopdobniej koniec września. Muszę znaleźć kogoś, kto mi trzeci pokój wymaluje i łazienkę odświeży (fugi, malowane części ścian + kabina prysznicowa). I potem, mam nadzieję, długo długo nic, poza sprawami bieżącymi oczywiście.
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że z tych większych róbot nic sama nie musiałam robić!
Minus jest taki, że na obsługę tych robót poszła kupa kasy. Myślę jednak, że warto wydać pieniądze na święty spokój i profesjonalne wykonanie…
Na zorganizowane wycieczki zagraniczne tak naprawdę zaczęłam jeździć w 2018 roku (w dzieciństwie były kolonie trzy lata z rzędu, potem jakieś wyjazdy indywidualne). Wtedy pierwszy raz leciałam samolotem – do Bułgarii. W tamtym roku dwa pozostałe podróżnicze zestawy rodzinne (rodzice i siostra) zaliczały Grecję, ja postanowiłam polecieć gdzie indziej.
Grecję pierwszy raz zaliczyłam rok później – spędziłam tydzień na Zakynthos, w Laganas, które wprawdzie jest znane z bycia imprezownią, ale nasz hotel (Megara) był na tyle na uboczu, że w nocy słyszeliśmy głównie cykady i z rzadka przejeżdżające quady.
Z Zakynthos najlepiej pamiętam bardzo fajnych ludzi (i w hotelu, i poza nim) i cudowny kolor morza.
I basen hotelowy otwarty do 21, więc po powrocie z całodniowej wycieczki z lokalnym (polskim!) biurem podróży mogłam przebrać się w strój kąpielowy i pomoczyć się w przyjemnej wodzie.
(prawdziwa sałatka grecka nie zawiera kapusty/sałaty, wbrew temu, co przynajmniej jeszcze jakiś czas temu uważano w naszym cudnym kraju)
Z Zakynthos można było popłynąć na Kefalonię.
Rok później była pandemia, ale latem wyjeżdżać już można było. W ramach kolejnej odmiany polecieliśmy (z Ł., który zresztą był ze mną też na dwóch wcześniej wspomnianych wycieczkach) do Chorwacji, ale że to jest post o Grecji, to nie będę o tym pisać. 🙂
2021, lot na Kretę i jazda do Rethymno. Leciałam już sama. Miałam tak właściwie lecieć razem z siostrą i jej córkami (wykupiłam osobną wycieczkę w tym samym terminie i z noclegiem w tym samym hotelu, co one), ale z powodów różnych przełożyłam wyjazd na tydzień później.
Ale to nie przeszkadzało. Zakochałam się i tak. I znowu w ludziach, i w widokach, i wąskich uliczkach. Stare miasto zostało zbudowane przez Wenecjan, więc bardzo przypomina włoskie miasteczka (podobno, Włochy zacznę podbijać dopiero tego lata), połączone z grecką gościnnością tworzy miejsce, do którego bardzo chętnie bym wróciła, gdyby świat nie był taki wielki i ciekawy. Kocham Rethymno.
Z Rethymno można popłynąć na lagunę Balos… (jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedziłam)
… i na Santorini:
W 2022 roku byłam na Rodos. I chyba gdzieś posiałam większość zdjęć. Mam sporo na telefonie, ale nie chce mi się ich teraz zrzucać na komputer ;). Też było sympatycznie (mnóstwo kotów do głaskania!), były to też moje pierwsze doświadczenia z all inclusive (miałam wykupioną opcję wyżywienia HB, ale pan na recepcji hotelu zaproponował mi zamianę – pokój w innej części ogromnego kompleksu hotelowego, bez balkonu, ale za to z all inclusive. Takim prawdziwym. Z drinkami w barach włącznie 😉 ), ale z tych wszystkich greckich miejsc chyba najmniej mnie tam ciągnie na powrót. Na przyszły rok wstępnie planuję Korfu, najprawdopodobniej razem z siostrą i siostrzenicami. Biletów na samolot jeszcze nie mamy, wycieczki zorganizowanej nie planujemy.
Czemu lubię Grecję? Ludzie sympatyczni. Tak, wiem, okolice turystyczne, lepiej, żeby ludzie byli sympatyczni. Ale w Bułgarii i Chorwacji nie miałam takiego poczucia gościnności. Owszem, było OK, ale to na wspomnienie ludzi w Grecji się uśmiecham.
Lubię też greckie jedzenie. To nie tylko owoce morza. Grecy lubią ziemniaki w postaciach różnych, często frytek (które uważają za dodatek warzywny do dań, więc wystarczy, sałatki nie trzeba 😉 ); lubią mięsko i ryby. Sery oczywiście również. Dla każdego coś miłego.
Podoba mi się też to, że greckie jedzenie jest wszędzie w kurortach. W Bułgarii lokalne żarcie było dostępne właściwie tylko w hotelu (byliśmy w Słonecznym Brzegu, wszystkie knajpy dookoła serwowały bardzo międzynarodowe jedzenie – poza lokalnym), w Chorwacji byliśmy na końcu świata, hotel był na rozruchu po lockdownie, jedzenia właściwie nie wspominam, a jeśli już, to ze wzruszeniem ramionami. W Grecji nie ma problemu z moussaką, souvlaki, pitą i innymi lokalnymi daniami.
Fajne plaże, ciepłe morze i widoki to oczywiście również bardzo ważne powody.
Jakiś czas temu wyświetliło mi się na Facebooku wspomnienie z zeszłego roku tego, jak się zastanawiałam, co zrobić z blogiem. Weny na pisanie (bloga) nie ma, hosting i domena trochę kosztują, nie mam ochoty przesiadać się znowu na jakiś darmowy portal blogowy. Brak aktywności na blogaskowym fanpejdżu też mnie gryzł w sumienie.
Niedługo po tamtym wpisie po cichu usunęłam fanpejdża blogaska. Nikt pewnie nie zauważył.
Ale blogasek (z opłaconym do grudnia hostingiem i domeną) pewnie pozostanie przy życiu. Przynajmniej do momentu, w którym przestanie mnie gryźć sumienie przez brak aktywności.
Podoba mi się ten blogasek. Kawał historii – trzynaście lat pracy zawodowej plus perypetii osobistych z naciskiem na koty. Wspomnienie tego, że kiedyś byłam w stanie przeczytać ponad 40 książek w ciągu roku.
Z tym czytaniem książek jest tragedia. Fanfiction o długości kilkunastu tysięcy słów po angielsku wciągam niczym Reksio szynkę. Dzisiaj rano doczytałam pierwszą książkę od chyba ponad roku. Fakt, miała ponad sto tysięcy słów (nieco ponad czterysta stron) (po polsku), według autora. Książka była ciekawa i sporo się z niej dowiedziałam. Ale leżała na szczycie kupki wstydu od około roku, jak mi się wydaje. Tamtych czterdzieści książek rocznie to nie były nowele, to były prawilne, drukowane (bądź też cyfrowe, acz nie fanfiction) książki o długości średnio dwieście stron.
Jedna książka.
„Przepis na człowieka” baj Dawid Myśliwiec baj de łej. Tempo mojego czytania wcale nie świadczy o jakości przekazywanych treści.
Kupka wstydu czeka, zawierając głównie dzieła mojego obecnie ulubionego Tumblrowego „celebryty”, Neila Gaimana (zbiór krótszych treści plus wycinki z dłuższych, dostałam na własne życzenie na Gwiazdkę i nadal nie ruszyłam; do tego 8 tomów Sandmana, bo mnie serial poraził; aczkolwiek o komiksie wiem już na tyle dużo, że trochę boję się czytać).
Książkę doczytałam w miejscu, które zajmuje trzecią pozycję (z trzech) na mojej liście miejsc, które poprawiają mi humor (zaraz za Bulwarem Nadmorskim w Gdyni i Starym Rynkiem w Krakowie). Miejsce to czterogwiazdkowy hotel ze SPA, Anders w Starych Jabłonkach niedaleko Ostródy. Poprawianie humoru tamże zazwyczaj kosztuje mnie nieco ponad tysiąc złotych za dwie noce (ale są w tym zawsze przynajmniej dwa zabiegi w SPA, plus śniadania i obiadokolacje – a żarcie mają tam świetne – do tego taplanie się w basenie i/lub suszenie się w saunie do woli), ale jadę tam po konkretną jakość usług i tę jakość otrzymuję. Aż szkoda, że nie robią tam żadnych szkoleń czy konferencji stomatologicznych. Chętnie wpadałabym tam częściej – i z możliwością wliczenia sobie pobytu w koszty prowadzenia działalności gospodarczej ;).
No więc wróciłam dzisiaj z weekendu w Andersie, weszłam do mieszkania, zobaczyłam, że Mrówka zarzygała mi podłogi w dwóch z trzech pokoi (plus narzutę na łóżku), więc zamiast się rozpakować, zaczęłam sprzątać i z rozpędu, poza ogarnianiem podłogi, umyłam jeszcze dwa okna. Na parapecie trzeciego stoją doniczki z zimującymi pelargoniami, czekającymi na wystawienie na balkon (czyli w maju), więc nie wiem, czy kiedykolwiek umyję to okno, bo taką akcję robiłam ostatnio kilka lat temu. Muszę częściej z Andersa wracać, może wreszcie uda mi się ogarnąć bałagan w mieszkaniu (głównie kurz. Karaluchów nie stwierdzono).
Poza tym co u mnie? Kredyt spłacam dalej, na początku maja będę miała wymieniane drzwi wewnętrzne w mieszkaniu, nadal mam Mrówkę i Balbinę za towarzystwo, do związków romantycznych mnie nie ciągnie. Chodzę na terapię i rozpracowuję różne sprawy prywatne (poza brakiem chęci na związki, ale to sobie sama rozpracowałam i nie wymaga to dyskusji) i zawodowe. Dalej pracuję w mojej placówce eks-stażowej. W październiku wymieniłam komputer z laptopa gamingowego na gamingowego potwora PC (dla mnie potwora, dla zapalonych graczy karta graficzna RTX 3080 to pewnie już jest *meh*) (procesor AMD Ryzen 5 5600 6-Core Processor 3.50 GHz, 16 GB RAM, 1TB SSD + 4TB HDD; monitor Gigabyte G27Q, klawiatura jakiś Logitech, myszka jakieś Steelseries 🙂 ). Nie mam pary, żeby sobie paszport wyrobić (bo to wymaga wstania rano i pójścia do urzędu), aczkolwiek wiem, że powinnam to zrobić, biorąc pod uwagę, kto może znowu wygrać następne wybory parlamentarne (taaaa, jasne, wyemigrowałabym, mhm, oczywiście. Może po kolejnym roku terapii). Chociaż paszport to jest raczej w celu możliwości wyjazdów urlopowych do krajów spoza UE/Strefy Schengen.
W czerwcu lecę sobie na tydzień do Pizy – będą to moje pierwsze od dłuższego czasu wakacje zagraniczne nieorganizowane przez biuro podróży (poprzednie to była bodajże Praga w 2014 – samodzielnie – i Belgia z Holandią w 2015 – z siostrą). Mieszkanie wynajęte, w planach kursy pociągami do Florencji, Lukki i miasteczek w regionie Cinque Terre. Jeszcze nie odliczam, ale już się cieszę :).
Po poprzednio opisanym wyjeździe na Maderę, w tym samym, 2021 roku był też wyjazd do Rethymno na Krecie (jestem totalnie zakochana i gdyby świat nie był taki duży i ciekawy, to bym tam wróciła), a w zeszłym roku na Rodos (który to wyjazd właściwie powinnam też dokładniej opisać i wrzucić tu jakieś zdjęcia).
13 października 2012, wskutek różnych perturbacji życiowych – właściwie nie moich – musiałam się z siostrą i jej dwiema małymi wtedy córkami zamienić na mieszkania. Znaczy, siostra się przeprowadziła do naszego domu rodzinnego (bo mieszkałam wtedy z rodzicami), a ja przeniosłam się do mieszkania siostry (i jej wtedy-jeszcze-męża. Wtedy-jeszcze-mąż jakieś dwa tygodnie wcześniej wyjechał do Holandii i raczej nie miał zamiaru wracać).
No i tak sobie mieszkałam w tym mieszkaniu, wkładając w nie minimum wysiłku celem utrzymania. Uzupełniłam meble i wyposażenie (tym, co mi wtedy wpadło w oko, więc nie tworzyło to jakiejś spójnej całości), raz przemalowałam ściany i sufit w korytarzu/pokoju dziennym z aneksem kuchennym (kolor był bardzo podobny do pierwotnego), kilka lat później przemalowałam fronty szafek kuchennych; w międzyczasie przez prawie pięć lat mieszkał ze mną też mój ówczesny partner, z którym w pewnym momencie zaczęliśmy myśleć o kupnie innego mieszkania, w sąsiednim mieście. Mimo prawa pierwokupu przez długi czas nie widziałam siebie jako właścicielki tego mieszkania, nie chciałam w nie dużo inwestować. Nie było moje. Był to taki stan zawieszenia – nie wiadomo było, co będzie dalej.
Mój związek się rozpadł zanim podjęliśmy jakiekolwiek kroki w kierunku nabycia innej nieruchomości, prawie wpadłam w depresję, poszłam na terapię, wkurzyłam się na ten stan zawieszenia. Zaczęłam w końcu myśleć o uczynieniu tej przestrzeni rzeczywiście własną.
Zleciłam montaż klimatyzacji (okna mam od południa, więc latem ledwo dawało się wytrzymać). Zleciłam przemalowanie korytarzo-kuchnio-salonu i wymieniłam sporo mebli, więc z misz-maszu zrobiło się nieco skandynawsko.
Zaczęłam z siostrą i jej już-byłym-mężem rozmawiać o wykupieniu tego mieszkania na kredyt, spłacając jednocześnie ich kredyt (we frankach szwajcarskich…).
Poszłam do OpenFinance. Zaczęłam zbierać dokumenty.
11 lutego złożyłam wniosek o kredyt.
Co jest w tej sytuacji bardzo ważne, to to, że oprocentowanie kredytu wynosiło tyle, ile mi zaproponowano w momencie składania wniosku. A oprocentowanie miało być stałe (przez pięć lat, potem się zobaczy). Więc chociaż ostateczną umowę podpisałam dopiero pod koniec marca, to mnie nie interesują obecnie podwyżki stóp procentowych.
… Muszę jeszcze raz poczytać, co oznacza dla mnie likwidacja WIBOR…
Po umowie kredytowej było dalsze zbieranie zaświadczeń i wizyta u notariusza celem podpisania ostatecznej umowy. U notariusza bywały zabawne momenty, jak dialog:
notariusz: Kiedy nastąpi wydanie mieszkania? siostra: Już nastąpiło. Dziesięć lat temu.
Były też mniej zabawne, kiedy musiałam biegać po bankomatach (z czego jeden wydawał tylko po 500 zł), bo nikt mnie nie ostrzegł wcześniej, ile będę musiała zapłacić, a kartą czy przelewem nie można było (mieli ostrzec; a było tego osiem tysięcy złotych – razem z podatkiem od czynności cywilno-prawnych), albo kiedy robiło się opóźnienie, a ja musiałam do konkretnej godziny znaleźć się w banku, żeby ów akt notarialny dodać do dokumentów kredytowych – zdążyłam na styk.
No to teraz czekam na wypłatę kredytu (znaczy siostra i szwagier bardziej czekają). W przyszłym tygodniu chcę zacząć załatwiać inne sprawy związane z kupnem mieszkania, jak zgłoszenie się do zarządu wspólnoty, przepisanie na mnie umów z zakładem energetycznym i dostawcą internetu, ubezpieczenie. W końcu się tu zamelduję – co akurat super nie jest, bo będę musiała wymienić też inne dokumenty, ale myślę, że brak konieczności upewniania się, czy mam gdzieś podać adres zamieszkania czy zameldowania, jakoś mi to zrekomensuje.
Ogólnie ten teges. W końcu mam swoje miejsce w życiu. Na kredyt na 30 lat, który mam nadzieję spłacić w max 15.
Mam też nadzieję, że z tego miejsca w życiu nie będę musiała niedługo uciekać przed bandą morderców, gwałcicieli i innego sortu zbrodniarzy wojennych z Rosji.
Tak, wiem, szok, ale ten przepis jest chyba dość trudny do znalezienia, a pieczenie było zainspirowane kuchennymi szaleństwami pewnego chudzielca pochodzącego z Bermudów i mieszkającego gdzieś w Wyoming. Chudzielec ma konto na TikToku i o ile unikam tego serwisu jak mogę (żeby się nie wciągnąć), tak jego zmagania z rzeczywistością bardzo sympatycznie mi się ogląda 🙂 Jakiś czas po wklejeniu tego pierwszego klipu nakręcił dłuższy film, gdzie dużo spokojniej objaśnił cały proces. Ponieważ jest muzykiem jazzowym, a nie cukiernikiem, bardzo ładnie wyjaśnił, dlaczego nie można przesadzać z mieszaniem masy na ciasto, w której już jest mąka. 😉 Naprawdę polecam, zarówno social media pana Dylana Hollisa, jak i to ciasto.
Ciasto czekoladowe z ziemniakami z amerykańskiego przepisu z 1912 roku:
Składniki na ciasto:
1/2 szklanki masła 1 szklanka cukru 2 jajka 1/2 szklanki ziemniaków ugotowanych ze skórką, bez soli 1/2 szklanki mleka 1 szklanka mąki 2 łyżeczki proszku do pieczenia 1/2 łyżeczki cynamonu 1/2 łyżeczki tartej gałki muszkatołowej 1/2 łyżeczki mielonych goździków (można zastąpić dodatkową 1/2 łyżeczki cynamonu) 1/2 szklanki gorzkiej czekolady (ok. 60% kakao), startej na małych oczkach 1/2 szklanki siekanych orzechów, np. włoskich
Składniki na polewę: 2 łyżki masła (może być solone; jeśli jest zwykłe, można dodać trochę soli) 1 szklanka cukru 1/4 szklanki mleka ok. pół tabliczki gorzkiej czekolady (np. to, co zostało po tarciu do ciasta 😉 ) 1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
(z tego, co wiem, amerykańskie „szklanki” w przepisach są bardzo zbliżone do polskich, mają ok. 250 ml. Mogę się mylić, aczkolwiek ciasto mi wyszło 😉 )
Ciacho: Do ugotowanych i odcedzonych ziemniaków dodajemy mleko i tłuczkiem do ziemniaków robimy puree.
W misie miksera łączymy masło z cukrem i miksujemy do uzyskania jasnej, puszystej masy. Do masy dodajemy jajka i miksujemy; do tego dodajemy wszystkie suche składniki, ziemniaki z mlekiem i mieszamy do połączenia się składników.
Wlewamy do natłuszczonej/wyłożonej papierem do pieczenia formy (ja zmieściłam to w keksówce), wstawiamy do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika na ok. 50 minut i pieczemy do tzw. suchego patyczka. Wyjmujemy z piekarnika do ostudzenia, wyciągamy z formy.
Polewa: Wszystkie składniki poza wanilią gotujemy na średnim ogniu przez ok. 15 minut, często mieszając, żeby się nie przypaliło. Do lekkim wystudzeniu dodajemy wanilię i mieszamy trzepaczką do zgęstnienia. Polewamy ciasto i odstawiamy do wystudzenia.
Smacznego!
Zdjęcia nie mam. Zdążyłam zeżreć ciasto zanim zrobiłam zdjęcie. Ciasto przypomina z wyglądu chlebek bananowy, jest delikatne i wilgotne.
W zeszłym roku napisałam posta o swoich kotach. Byłam wtedy w trakcie pewnego rodzaju żałoby po Ryśku i Lenie. Nadal oczy mi wilgotnieją na ich wspomnienie, ale ponieważ jest to wpis dość „wysoko” na stronie w porównaniu z tym, co piszę teraz, postanowiłam nieco zaktualizować informacje.
1 lipca 2020 roku, po szybkich poszukiwaniach na OLX i zakochaniu od pierwszego wejrzenia, wymianie smsów z autorką ogłoszenia, szybkim telefonie, czekaniu na wieść, czy kot jest jeszcze dostępny i jeszcze szybszej wieczornej jeździe do Gdyni (to była środa, w środy pracuję do 18:30, więc po robocie był kurs do domu po transporter i zaraz potem jazda 25 kilometrów w jedną stronę), do mojego mieszkanka dołączyła Balbina.
Balbina miała wtedy ok. 2-3 lat, została podobno odłowiona z ulicy w Gdyni. W swoim gdyńskim domu miała cudownych karmicieli, ale też mniej cudowną kocią towarzyszkę, która ją ścigała po mieszkaniu.
Z drugiej strony byłam ja, na skraju załamania i z wyjącą po nocach od trzech miesięcy Mrówką.
Kot został wzięty dla kota. Ja nie muszę mieć dwóch. Ale Mrówka musi mieć.
Balbina przez pierwsze dwa dni wyglądała głównie tak:
Ogólnie wiedziałam, że jest płochliwa, na ręce nie daje się w ogóle wziąć, próby złapania kończą się gonitwą po mieszkaniu, chyba że się ją weźmie naprawdę z zaskoczenia, ale kot wykazuje poza tym właściwie zero agresji, a o to mi w dużej mierze chodziło. Mrówka jest kocią seniorką, tu nie chodzi o przepędzenie jej po mieszkaniu, czego radośnie podejmował się Rysiek, tylko o jej instynkt stadny.
Trzeciego dnia było trochę lepiej, bo tak:
Trwało to dobre kilka dni, zanim Balbina zaczęła w ogóle jeść i pokazywać się w otwartej przestrzeni. Zaanektowała najwyższe legowisko na drapaku – jako pierwszy z trzech kotów, które z tego wysokiego na 160 cm drzewka korzystały.
Zaczęliśmy się oswajać ze sobą.
Po kilku tygodniach dochodziło i do takich sytuacji:
Złapać się nadal nie daje, ale trzyma się obok, czasami włazi na mnie, jak leżę w łóżku, i udeptuje.
A to zdjęcie z dziś:
Zatem tak, mam dwa czarne koty. Jeden trochę bardziej czarny od drugiego.
Nie kochają się specjalnie, Balbina z Mrówką, ale Mrówka nie wyje w nocy (przynajmniej nie tak, jak wiosną), Balbiny nikt nie goni po mieszkaniu, poprzedni właściciele z zaskoczeniem przyjęli wieść, że Balbina daje się wyczesać i że leży czasami z kołami do góry, bo u nich to się podobno nigdy nie zdarzało.
Oczywiście do końca różowo też nie było, bo Balbiniarz ten, fujtro włochate, mała paskuda obsikiwała nam meble (w tym NOWIUTKĄ kanapę kupioną na zamówienie za kupę piniondzów), więc od sierpnia jest na lekach uspokajających (amitryptylina, na receptę), które powoli odstawiam, ale nie jestem pewna, czy nie będę musiała do nich wrócić. Obserwuję.