Nie wiem, czy pisałam już o tym na tym blogu, ale kierunek studiów podpowiedzieli mi rodzice.
Miałam wybierać profil klasy w liceum. W gimnazjum udzielałam się pisarsko i aktorsko (w kole teatralnym), ale generalnie zbierałam bardzo dobre oceny z praktycznie wszystkich przedmiotów. Nie wiedziałam specjalnie, co ze sobą zrobić, więc rodzice rzucili pół żartem, pół serio: „Idź na biochem, pójdziesz na stomatologię i oszczędzimy na dentyście.”
Klasy biochem w tamtym roku nie utworzono, ostatecznie wylądowałam w biochemfiz, co mnie przerażało, bo byłam i nadal jestem fizycznym beztalenciem. Ale całe trzy lata liceum trzymałam się tej stomatologii. Po kursach przygotowawczych do matury udało mi się ją napisać na tyle dobrze, że trafiłam od razu na studia dzienne (studia wieczorowe polegają na zajęciach z dziennymi, ale płaci się jakieś 20 tysięcy zł za rok).
Mama się chyba przestraszyła mojego poważnego podejścia do rzuconej żartem sugestii. Kilkakrotnie mnie pytała, że te studia mi się podobają i czy na pewno chcę to robić. Ja, tak szczerze powiedziawszy, zupełnie nie miałam koncepcji, co poza stomatologią mogłabym robić w życiu. Starając się postępować praktycznie, potrafiłam docenić perspektywy pracy po studiach – wszak wychodzi się z nich z fachem w ręku. Początkowo „zabawa” na zajęciach przedklinicznych, a potem ćwiczenia z pacjentami sprawiały mi dużo frajdy, lubiłam zbierać doświadczenia, mimo tego, iż na wspomnienie niektórych prowadzących zajęcia nadal mam dreszcze.
W tej chwili mam nieco ponad 2 lata doświadczenia zawodowego (pracodawcy nie liczą stażu podyplomowego do doświadczenia, więc de facto pracuję „na poważnie” rok i trochę). Pacjenci w przychodni, w której zostałam po stażu, często przyznają, że krąży o mnie dobra opinia i ciężko jest się do mnie dostać (na NFZ). Według niektórych jestem mistrzem w usuwaniu zębów (na pewno znacząco się poprawiłam podczas stażu), inni są gotowi czekać dwa miesiące na wizytę, na którą przyprowadzą swoje dzieci – chociaż stomatologii dziecięcej generalnie nie lubię i jest u nas dwóch lekarzy, do których można zapisać dzieci znacznie łatwiej.
Praca w studium medycznym wyszła trochę na boku. Mamy w przychodni kilka praktykantek z kierunków asystentka i higienistka stomatologiczna. Często się wtrącałam w ich rozmowy, starając się rozwiewać wątpliwości związane z zabiegami. Poza tym, dwie moje koleżanki pracują w podobnych szkołach jako wykładowcy i namawiały mnie na spróbowanie swoich sił. Zostawiłam coś w rodzaju CV w sekretariacie szkoły, ale nie było odzewu. W końcu kilka pań z drugiego roku higienistek poszło do dyrektora w sprawie zatrudnienia kogoś do pomocy w przygotowaniu ich do egzaminu pisemnego – podpowiedziały, że moje CV już leży, jest, jestem polecana i one by chciały.
Udało się dogadać szczegóły i dostałam drugą pracę – półtorej godziny tygodniowo.
Trzecia praca wyszła kompletnym przypadkiem. Po zajęciach w poniedziałek jedna z pań podeszła i spytała, czy nie byłabym dostępna we wtorki i piątki, bo nagle zwolniło się miejsce w grafiku i nie ma kto się zaopiekować pozostawionymi pacjentami. Wtorki całe spędzam w pierwszej pracy, ale piątki mam z kolei zupełnie wolne.
Wczoraj podpisałam kontrakt.
Dzisiaj miałam pierwszy – udany, pięciogodzinny – dzień pracy. Stać mnie na kupno (taniego) odkurzacza na miejsce zepsutego i jeszcze coś zostało.
To jest fajne w tym zawodzie. Zbieranie doświadczeń jest łatwe. Praca jest ciekawa, chociaż ciężka – zarówno umysłowa, jak i fizyczna. Pacjenci bywają wymagający i coraz bardziej roszczeniowi. Trzeba wciąż podnosić swoje kwalifikacje, choć do zaistnienia na rynku nie jest potrzebna specjalizacja. Z drugiej strony można robić tyle różnych rzeczy i całkiem nieźle na tym zarabiać (stawka za godzinę pracy przy fotelu wychodzi w granicach 40-60 do nawet 75 zł/godzinę – w moim wypadku. Są na pewno dentyści, którzy zarabiają więcej), że chyba jednak się opłaca – i praca, i 5 lat ciężkich studiów przed jej podjęciem.