W pierwszej pracy – w przychodni stomatologicznej na dużej wsi, z kontraktem z NFZ – pracuję, odkąd skończyłam studia. Dostałam się tam na staż, pozwolono mi zostać po jego zakończeniu. Mam swoich pacjentów, czasami przychodzą nowi i mówią, że chcą wizytę u mnie, choć nigdy wcześniej u mnie nie byli i pracuje tam jeszcze czterech innych lekarzy (często pracuje trzech jednocześnie, mamy kilka stanowisk). Nie twierdzę, że jestem najlepsza, wręcz przeciwnie. Wielu rzeczy nie umiem, nie robię i się do tego otwarcie przyznaję. Ale najwyraźniej mam w sobie to coś, co powoduje, że ludzie chcą się u mnie leczyć. Zawsze jest to miłe.
W drugiej pracy pracuję niecały rok. Jeden z wielu gabinetów w niedużym mieście. Pacjenci wyłącznie prywatni. Szef doświadczony, lubiący bawić się w chirurgię stomatologiczną. Wymieniamy się stanowiskiem z szefem i jeszcze jednym lekarzem. Pracuję tam tylko 8 godzin tygodniowo i w jedną lub dwie soboty w miesiącu. Gabinet – chociaż wspomniana przychodnia umożliwia wysoką jakość usług – wyposażony w rzeczy, których w pierwszej pracy nie ma.
Ostatnio zauważyłam, że przenoszę doświadczenia z jednej pracy do drugiej. Czy raczej z drugiej do pierwszej. Widzę, że się uczę. Podnoszę wymagania wobec siebie. Stwierdzam na głos, że w przychodni coś by się przydało, po udostępnieniu zaczynam tego używać.
Taka nauka sprawia mi radość. To dobre doświadczenie. Lubię się uczyć i nie sprawia mi to przykrości. Czasami dobrze jest wyjść ze swojego bezpiecznego boksu i spróbować czegoś nowego, popatrzeć, posłuchać, podyskutować.
Lubię swoją pracę. Nie brzydzę się grzebać ludziom w zębach. Wybór tego zawodu był chyba jednym z najlepszych wyborów życiowych, do którego kiedykolwiek mnie popchnięto.
(bo sama nie wpadłam na to, żeby pójść na stomę. Rodzina podpowiedziała)