Kurde, no.
Wszyscy mi mówią, że za szybko.
5,8 kg w 3 tygodnie, owszem, brzmi całkiem całkiem.
Ale ja, kurde, nie chodzę głodna. No dobra, tylko wieczorami, bo moje kolacje ok. 18-tej mają max 100 kalorii i potem piję tylko wodę.
Nie mam ochoty na słodycze. Czuję się dobrze. Nie rzygam potajemnie. Jestem przytomna. Jem, kiedy mam ochotę i zazwyczaj to, na co mam ochotę. Na słodycze zazwyczaj tęsknie patrzę, czasami zjem faworka czy kostkę albo dwie czekolady. Albo batona z musli. A że wychodzi mi z tego dieta jakichś 1200 kalorii?
Na śniadanko kanapeczki na chlebku ryżowym (na początku diety jadłam jeszcze na chlebie). Znajoma z nietolerancją glutenu stwierdziła, że niedobrze jej się robi na sam ich widok. Ja jeszcze wytrzymuję. Śniadanko składa się z dwóch wafli ryżowych (po jednym na kanapeczkę), posmarowanych margaryną, na to plasterek szynki drobiowej lub plasterek sera gouda (bo lubię), lub trochę serka śmietankowego, posypanego kiełkami i szczyptą soli, lub pasta rybna, lub śledź z puszki, lub dżem. Czyli norma, jeno wafle ryżowe w miejsce chleba. Do tego słodzone stevią herbatki – najpierw czarna, bo uwielbiam i sobie nie daruję, potem czerwona, zazwyczaj przygotowana wcześniej i wypita na zimno, duszkiem, bo jest niedobra, chociaż zaczynam się przyzwyczajać.
II śniadanie, w pracy – porcja musli typu crunchy z jogurtem naturalnym.
Na obiad, jak jestem w pracy, to jest zazwyczaj kupna, spora porcja surówki z małą ilością sosu. I wafel ryżowy 😉
Jak nie jestem w pracy, czyli w weekend, wymyślam różnie. Przez kilka dni miałam kotlety jajeczne. Innym razem pieczone warzywa i łososia pieczonego w folii. Jeszcze innym razem nadziewaną cukinię, ale tamten weekend przypłaciłam powrotem 1 kilograma na wadze ;). Jem do syta.
Jakiś czas temu poszłam na obiad do Green-Way’a, wzięłam koftę indyjską z kaszą, zjadłam całą. Wszystko. Sos – mój ulubiony w całym tym daniu – też. Talerz niemal wylizany. Psychicznie było mi z tym bardzo dobrze. W Pizza Hut albo Sphinxie byłoby gorzej.
Podwieczorek to coś słodkiego – czekoladka, baton z musli, porcja sorbetu.
Gdzieś w to wepchnie się czasami jakieś jabłko.
Kolacja? Ogórek. Świeży lub kiszony. Albo kapusta kiszona, uwielbiam. I wafel ryżowy, coby się dopchać.
Po większych posiłkach kubek czerwonej herbaty, wychodzą mi jakieś 2-3 kubki dziennie. Powinnam dodać do tego Aspargin, ale zapominam.
Wieczory są najtrudniejsze, najsłabsze, najbardziej kuszące, żeby się przełamać i coś podjeść. Wszystkie słodycze, które wcześniej jakoś się rozpełzły po całym mieszkaniu, poszły do szafki kuchennej, która jednak nie jest zamknięta na tajemniczo zniknięty klucz. Dostęp do nich jest, ale nie muszę na nie patrzeć. To pomaga.
Moja „inteligentna” waga łazienkowa twierdzi, że się nie odwadniam. Że rzeczywiście tracę tłuszcz na rzecz wody.
Nie ważę się codziennie. Przez pierwszy tydzień tak, potem 2-3 razy w tygodniu. Wszystkie pomiary zapisuję na kartce powieszonej nad biurkiem.
Więc co ja mam robić? Czemu mam zwolnić z tym chudnięciem? I jak? Jak już zjadę do wyczekiwanego poziomu, jak mam uniknąć efektu jojo? Co powinnam dodać (poza ruchem, na który w ciągu najbliższych dwóch tygodni raczej nie będę miała sił ani ochoty)? Co zmienić?
Podchodzę do całej sprawy tak, że nie chcę się męczyć z tą całą dietą. Głodówki, życie wyłącznie na wodzie i warzywach całymi dniami – to nie dla mnie. Nie chcę się odchudzać tak, że po osiągnięciu wymarzonej wagi rzucę się na wszystkie pochowane po szafkach słodycze, bo to nie ma sensu. Mi ma być w życiu dobrze.
Czy ta moja dieta naprawdę jest taka zła?