Mieszkając z rodzicami gotowałam tylko wtedy, gdy rodzice wyjechali na dłużej. Na studiach nieco częściej, ale zazwyczaj było to odsmażanie lub odgrzewanie dań gotowych i/lub mrożonych. Po wyprowadzce z domu trzeba wykazać się nieco większą inwencją twórczą… Chociaż to też niekoniecznie.
W zamrażalniku mam zawsze kilka kawałków mięsa (kawałki kurczaka, plastry schabu albo karkówki), opakowanie frytek, pierogi z mięsem, jedną lub dwie torebki warzyw na zupę, czasem jakiś makaron w sosie (Lidl jako źródło tego typu dań absolutnie rządzi) albo warzywa na patelnię.
Jakiś czas temu po robieniu potrawki z kurczaka (nagle mnie wzięło na to danie weselno-stołówkowe; prawie 2 godziny pracy, ze cztery garnki brudne, a obiad na 4 dni) zostało mi pół litra bulionu, przelałam go do pojemnika próżniowego i też zamroziłam. Wczoraj ten bulion, po rozmrożeniu na małym ogniu i dodaniu łyżki koncentratu pomidorowego, trochę ziół prowansalskich, pieprzu i świeżo ugotowanego makaronu rosołowego stał się całkiem zjadliwą pomidorówką. Dzisiaj dojadałam resztki.
Robienie surówek czy sałatek to też liczenie się z jedzeniem ich przez kilka dni pod rząd.
Nie wiem jeszcze, co zjem jutro. Skończę o 14, więc liczę się z wpadem po drodze do Biedronki po jakiś filet rybny, żeby obiad był gotowy w miarę szybko. Następny obiad będzie w piątek i potem w weekend, więc przydałoby się zrobić coś na kilka dni od razu.
Nie mam inwencji twórczej. Nawet w pisaniu poza blogiem trzymam się cudzych pomysłów. Obiady „mamusine” to nie są. Wystarczą, żeby dobrze się czuć, nie chudnąć i nie tyć. Po półtora roku mieszkania i żywienia się samodzielnie nadal uważam, że gotuję – i piekę – kiepsko. Również dlatego, że nie chcę kupować nie wiadomo, ile składników, skoro wiem, że jest spora szansa, że niewykorzystane coś zdąży się zepsuć, zanim po to znowu sięgnę.
Nic dziwnego, że samotnikom gotować się po prostu nie chce.