Wczoraj miała być impreza przy pizzy. Właściwie nawet nie impreza, tylko obiad. Urodzinowy. Ćwierćwiecze, wiadomo. Zaprosiłam trzy osoby, spodziewałam się przybycia w sumie 4 – jedna z zaproszonych ma TŻ. Owe trzy osoby to wspominany tu od czasu do czasu Cucu, K. – moja koleżanka jeszcze z podstawówki – i A., koleżanka z roku (i to ona ma TŻ).
Impreza była zaplanowana na 15:30. O 14:30 miałam K. odebrać z pracy i zawieźć moim własnym autkiem na miejsce. Ok. 13 dostałam SMSa, w którym K. odwoływała swój udział w imprezie, obiecując, że odbijemy sobie w tygodniu.
„No surprise there, though” – pomyślało mi się po angielsku. Już kilka razy robiła mi takie numery, jak np. jechała na zakupy chwilkę przed tym, jak miałyśmy się spotkać, ani słowem mi się o tym wcześniej nie zająknąwszy. Miała już wtedy komórkę.
Rozumiem, niedawno zmarła bliska jej osoba, a K. poważnie traktuje kwestie wiary i żałoby, OK. Ale to nie miała być impreza z tańcami i alkoholem, tylko durna pizza. Mogła mi o wątpliwościach powiedzieć przy otrzymaniu zaproszenia (telefonicznie, głosem osobistym, nie SMSem), a nie odwołując udział półtorej godziny przed.
K. to jedyna koleżanka ze szkoły (jeszcze podstawówki, w gimnazjum i liceum też byłyśmy razem), z którą mam czynny kontakt, ale takie dowody olewania mnie są zdecydowanie wkurzające. Ale co? Zerwać kontakt? Czy żyć zgodnie z zasadą „lepsza marna koleżanka, niż żadna”?
Pewnie zrobię tak, jak kiedyś – przestanę pierwsza nawiązywać kontakt. Niech ona się odezwie.
Bo nie mam odwagi, żeby jej powiedzieć, co o tym myślę. Nie lubię konfrontacji.
Cucu przyszedł. Punktualnie.
Jak zawsze, tak właściwie.
O nieobecności A. przekonałam się, siedząc już z Cucu przy stoliku w Pizza Hut. Tym razem nie byłam zawiedziona – A. już przy rozmowie z zaproszeniem poinformowała o ciężkiej sytuacji rodzinnej i możliwej konieczności wyjazdu. OK, to zostaliśmy we dwójkę.
Kiedy wróciłam do domu po dobrej pizzy, spacerze i kawie, przypomniało mi się jedno zdanie z mocno rozrywkowego filmu, ale jednak świetnie tu pasujące po wyjęciu z kontekstu. Początek jest w temacie notki, dalszy ciąg poniżej.
„…having someone with me on whom I can thoroughly rely.”
Jadąc sama autkiem do celu wiedziałam, że wraz ze mną w Pizza Hut będzie siedziała przynajmniej jedna osoba. Że chociażby nawet dziewczyny zawiodły, nie zmarnuję paliwa, nie zjem pizzy w samotności i nie będę ryczeć z frustracji wieczorem.
Czasami nie mamy o czym rozmawiać i siedzimy w ciszy. Z drugiej strony zdarza nam się powiedzieć to samo w tym samym momencie albo „odgaduję jego potrzeby” i przesuwam do siebie kawiarniany stolik, żeby miał więcej miejsca na nogi. Prawie jak stare małżeństwo. U nas też, poza ciszą, nie zawsze jest idealnie, ale możemy sadzić sobie złośliwości i wiemy, że druga strona się nie obrazi, tylko zrobi krzywy uśmiech i już. Naszą małą tradycją są maratony filmowe – o ile jedno z nas ma wolną chatę, a drugie przy tym nie pracuje, staramy się spotykać. Ostatni maraton był 23 lipca, następny będzie za tydzień.
A nawiązaliśmy prywatny kontakt (poza internetową grupą dyskusyjną o nazwie Bocznica, na której się poznaliśmy) 21.8.2003 roku. Był to email od niego z tematem w stylu „A może byśmy się spotkali?”. Po raz pierwszy „na żywo” spotkaliśmy się 4 dni później.
8 lat bliskiej znajomości – przyjaźni – nawiązanej przez internet. I kurna pal licho, że spotykamy się średnio raz na miesiąc albo i rzadziej (rzadko kiedy mamy obecną częstotliwość spotkań). Lepszy niezawodny przyjaciel na odległość, niż notorycznie olewająca mnie koleżanka, mieszkająca 2 kilometry ode mnie.