Zmiana na NFZ udana. Dzienna norma punktów, obliczona z danych w programie, nieco przekroczona. Skończyłam koło 13, przy okazji żegnając na jakieś 4-6 miesięcy pana, którego podobno wyleczyłam z dentofobii. Też będę za nim tęsknić.
Już wtedy wiedziałam, że pierwszy pacjent „prywatny”, zapisany na 14:30, nie przyjdzie.
Poszłam na przerwę z perspektywą późniejszego drzemania do 15:10 (wizyta kolejnego pacjenta).
Wróciłam z zakupów i dowiedziałam się, że szanowni państwo z 15:10 i 15:50 po telefonie od asystentki również odwołali wizyty.
Za co ślicznie im dziękuję, bo w ciągu dwóch godzin ALEŻ OCZYWIŚCIE, że można znaleźć kogoś innego w to miejsce.
Pacjent na 16:30 stwierdził, że nie może przyjść wcześniej, więc zadzwoniłyśmy do pana z 17:10.
Pan po chwili negocjacji stwierdził, że przyjedzie na 15:10 z kolegą, zapełniając oba miejsca przed 16:30.
Nie udało nam się skontaktować z pacjentem z 17:50 (ostatnim).
Wybiła 15:10. Po pacjencie ani widu, ani słychu. W międzyczasie zadzwoniła matka pacjenta z 16:30 i stwierdziła, że on też nie może przyjść. Pacjent z 17:50 pozostawał nieuchwytny.
Wybiła 15:50. Nadal pustki na poczekalni. Próbowałam zadzwonić do pacjenta. Nie odbiera.
Ok. 16:10 spakowałam swoje rzeczy i pojechałam do domu.
Ok. 16:30 zadzwonił do mnie pacjent z 15:50 (a właściwie z 15:10, bo nadal wiózł swojego kolegę), twierdząc, że nie dał rady wyjść wcześniej z pracy i właśnie dojeżdża do przychodni. Ja na to, że mnie już tam nie ma i proszę przyjść (na wcześniej wyznaczony termin) za tydzień. Musiałam to powtórzyć ze trzy razy, żeby pacjent zrozumiał, że nie, nie przyjmę go ani dziś, ani jutro, bo a) jestem w domu, b) nie mam kiedy przy zapełnionym grafiku „prywatnym”, z góry odrzucającym możliwość wciskania kogoś pomiędzy pacjentami.
Moja komórka nadal twierdzi, że pacjent z 17:50 ma wyłączony telefon.
Ogólnie od cholery pieniędzy dziś zarobiłam.